Sztuka niebycia rządzonym wg. J.C. Scotta—mini-recenzjo spojler + bonus

Dziś czytanka—mini-recenzjo spojler jak w tytule, ale także garść refleksji w bonusie—oparta na książce Art of Not Being Governed [AoNBG] Jamesa C. Scotta—antropologa i pisarza klasyfikowanego przez niektórych jako zwolennika anarchizmu, a znanego chyba najbardziej z autorstwa  dość popularnej pracy Against the Grain omawianej swego czasu na naszych łamach.

AoNBG to opracowanie—choć jadące na podobnych motywach—nieco innej natury i swego rodzaju komplementarne względem Against the Grain w tym znaczeniu, że koncentruje się na nieco węższym aspekcie tak kulturowym, czaso-dziejowym, jak i przestrzennym; tzn. analiza Autora skupia się na relacjach pomiędzy instytucją Państwa (czy proto-państwa) a „barbarzyńcami”, badany okres obejmuje w przeważającej mierze nie PNE (jak AtG), a  2-gie millenium N.E. (z naciskiem na okres od w. XVII do końca I poł. XX), a obszarem głównego (acz nie-wyłącznego) zainteresowania Autora jest obszar Azji Płd-Wschodniej (w tym szczególnie tereny państwowości/organizacji Hańskiej, Tajskiej/Syjamskiej, Birmańskiej i Wietnamskiej oraz przenikający m.in. te terytoria obszar określany jako Zomia—ciąg trudno dostępnych obszarów górzystych zamieszkiwanych przez rzeczonych „barbarzyńców”).

Krótki przegląd treści zacznijmy właśnie od sprecyzowania, co oznacza w kontekście Książki termin „barbarzyńcy”. Otóż jest to agregujące pojęcie używane (w różnych mniej-czy-bardziej deprecjonujących odmianach jak m.in. hill people—ludzie ze wzgórz/górale, jak i marsh people—ludzie z bagien [1]) w Kulturze Państw/księstewek w odniesieniu do ludności pozostającej poza praktycznym zasięgiem władz tych organizacji.

Piszemy o „praktycznym zasięgu”, ponieważ—choć często te populacje znajdowały się w ramach obszaru znajdującego się formalnie czy quasi-formalnie w granicach omawianych państw—w praktyce funkcjonowały poza zasięgiem ich jurysdykcji, a to ze względu na czynnik, który Autor określa mianem „tarcia terenu” (friction of terrain); tzn. często nawet w przypadkach, kiedy  pewne obszary Zomii znajdowały się według wskazań 2-wymiarowej mapy „administracyjnej” blisko od centrów administracyjnych, faktyczną kontrolę Państwa nad żyjącymi tam populacjami utrudniała (czy często—uniemożliwiała) rzeźba terenu, przynajmniej dopóki era Rewolucji Technologiczno-Paliwo-Kopalnej pozwoliła zniwelować te tarcia poprzez budowę nowoczesnych środków transportu i komunikacji, jak całoroczne drogi asfaltowe, pojazdy spalinowe, helikoptery, telefonizację etc. Ta Rewolucja była (i jest) w omawianym przypadku o tyle istotna, że—jak stwierdza sam Autor—obecnie możliwości ucieczki w tego typu „barbarianizmy” stały się praktycznie niewykonalne (o czym kilka akapitów wrzucimy na koniec czytanki w charakterze próby autorskiej kontrybucji).

Nie bez kozery piszemy o „ucieczkach w barbarianizm”, ponieważ jedna z głównych tez AoNBG zakłada, że—wbrew opowieściom propagowanym przez aparaty państwowe (jak i ogólniej—przez filozofię postępu cywilizacyjnego)—„barbarzyńcy” wcale nie reprezentowali pierwotnego, „zapóźnionego” luda (żywych skamielin społecznych), który nie obczajał „nowoczesnych” metod upraw jak nawadniane pola ryżowe, ale były to kultury, które świadomie dokonały rewersu („od-postępu”) po to głównie, aby uniknąć opresji wynikajacych z bytowania pod butem państwa oraz wyczilautować się od cokolwiek wątpliwych uroków ówczesnej „cywilizacji” [2].

Autor wśród atrybutów państwowości, które z dużym prawdopodobieństwem mogły motywować ucieczkę od tego typu „cywilizacji” wymienia m.in.:

  • podatki;

  • pańszczyznę (czy szerzej: nieodpłatną przymusową pracę na rzecz gubmintu/arystokracji);

  • niewolnictwo;

  • pobór wojskowy;

  • wysoki poziom hierarchizmu i wysoką sztywność takich aranżacji;

  • wojny i najazdy;

  • plagi (którym sprzyjała wysoka gęstość zaludnienia i zazwierzenia);

Przy tym nadmienionym  w ostatnim kropko-punkcie aspekcie—wysokiej gęstości zaludnienia—warto zatrzymać się na chwilę, żeby ogarnąć dwie kluczowe kwestie, które Autor identyfikuje jako modus operandi państw agrarnych, tj. (i) tendencje do koncentracji siły roboczej oraz (ii) pro-państwową rolę pewnych szczególnych upraw w realizacji tych koncentracyjnych ambicji.

Jest oczywiste (choć może nie dla wszystkich), że aby zapewnić funkcjonowanie struktur państwowych (czy ogólniej—systemów o ekono-dominacyjnej naturze), niezbędne jest wyekstrahowanie czegoś, co można określić jako (proto)-wartość dodatkowa, czyli akt zawłaszczenia mniejszej-czy-większej części owoców pracy faktycznych producentów. W państwach/państewkach agrarnych tymi faktycznymi producentami byli głównie uprawiacze roli. Wysoka koncentracja tej siły roboczej na stosunkowo niewielkim obszarze była z punktu widzenia tego typu monarchii o tyle istotna, że ówczesna logistyka w sposób znaczący ograniczała „zasięg” skutecznej kontroli (w Książce pada—o ile dobrze pamiętamy—wartość promienia rzędu 200-300 km—w przypadku płaskiego terenu—jako max. granicy skutecznego oddziaływania Centrum w ówczesnych warunkach).

Obsesja państw agrarnych na punkcie pompowania demografii (akumulacji inwentarza kontrolowanej siły roboczej) wynikała z dwóch głównych motywów: primo—liczba poddanych korelowała pozytywnie z agregatem pozyskanej „proto-wartości dodatkowej” (sam Scott nie używa terminu WD), co przekładało się pozytywnie na jakość życia „dworu”, i secundo—taka koncentracja stanowiła pulę pozwalającą na mobilizowanie armii, które (z przyczyny wymienionej powyżej) służyły nie tyle podbojom terytorialnym, co raczej organizowaniu „rajdów” mających na celu złupienie konkurencyjnych organizacji państwowych czy innych, a jednym z najbardziej cenionych łupów była właśnie siła robocza (akcja kryptonim ‘łowienie niewolników’), której pozyskanie dalej wzmacniało „zwycięską” organizację; dlatego też—jak sugeruje Autor—tego typu wojny były najczęściej stosunkowo bezkrwawe.

Taka „filozofia” (ciągoty do koncentracji populacji) możliwa była do realizacji przy zastosowaniu agro-kultury, która maksymalizowała plony z jednostki powierzchni, a tu (w klimacie Azji Płd-Wsch.) bezkonkurencyjna była uprawa irygowanego ryżu (nawadnianych padi/paddy-rice)—co uzasadnia ww. odsłonę (ii) tego modus operandi. W tym kontekście można mówić o „mokrym” ryżu jako o głównej uprawie państwo-twórczej w Azji Płd-Wsch.; stąd też wszelkie „konkurencyjne” uprawy były (w memetyce „pro-cywilizacyjnej”) klasyfikowane jako „prymitywne” czy „barbarzyńskie”.

Co istotne—kultura padi-rice, choć jw. maksymalizowała zbiory z jednostki powierzchni, nie wykazywała już takiej efektywności w stosunku do zwrotów z nakładów pracy, ale te—pod warunkiem, że procesy pompowania demografii były odpowiednio skuteczne—nie miały znaczenia z perspektywy elit państwa agrarnego. Co więcej—kultura padi-rice przywiązywała do ziemi (z uwagi na znaczne nakłady pracy, które producenci musieli ponieść na cele np. budowy systemów irygacji), jak również stanowiła łatwo-dostępną bazę podatkową—plony były łatwo policzalne, a zbiory zachodziły w łatwo przewidywalnym momencie (podobnie jak w przypadku innych zbożowych).

Co ważne, jak zwraca uwagę Autor—generalnie wybór „alternatywnego” sposobu utrzymywania się (np. slash&burn kontra padi-rice)—kiedy/gdzie taki wybór był dostępny—był motywowany nie tylko bieżącymi korzyściami (np. z tytułu ew. większych zwrotów w stosunku do nakładów poniesionej pracy jak w przypadku tej drugiej agro-technologii w sprzyjających warunkach), ale mógł być to w wielu przypadkach także „wybór polityczny”, jak np. motywowany kulturą preferencji niezależności, swobody, czy innego tego typu subiektywnym usposobieniem.

Z uwagi na uwarunkowania specyficzne dla Azji Płd-Wsch. ta agro-państwotwórczość koncentrowała się w dolinach, podczas gdy „barbarzyńskie”, anty-państwowe i często praco-oszczędzające uprawy ze względu na ich znacznie wyższą tolerancję względem uwarunkowań glebowo-klimatycznych mogły swobodnie rozwijać się na wyżej-położonych terenach „anarchistycznej” Zomii.

Wśród tych „wichrzycielskich” upraw Scott wymienia m.in. różne natywne dla omawianego regionu rośliny bulwiaste, czy np. grykę i owies, ale prawdziwego dopalacza dla „barbarzyńskiej” agro-alternatywy dostarczyła nieco paradoksalnym zbiegiem okoliczności proto-globalizacja w postaci adaptacji roślinności uprawnej z Ameryki Płd. w tym zwłaszcza manioku, kukurydzy, oraz ziemniaka (także „zwykłego”, tj. znanego m.in. z nadwiślańskiej sztuki gotowania, ale w tamtym klimacie głównie jego bardzo dalekiego i znacznie pożywniejszego kuzyna, czyli ziemniaka „słodkiego”, który wikipl określa mianem wilec ziemniaczany). Maniok i różne formy ziemniaka miały tą główną zaletę (czy „wadę” z punktu widzenia krzewienia „cywilizacji”), że ich uprawa nie przedstawiała większych wymagań, zbiory mogły dokonywać się w wybranym przez „barbarzyńcę” czasie (np. dojrzały maniok mógł zalegać w glebie nawet kilka lat), jak i opodatkowanie czy ew. konfiskata plonów („niewidocznych” w stanie dojrzewania czy spoczynku pod-ziemią) nie były sprawą prostą, temperując w ten sposób ew. zapędy zwolenników państwo-twórczości.

Uprawy na terenach Zomii były prowadzone najczęściej metodą, jak to określa, chyba niezbyt szczęśliwie, wikipl „żarową” (karczowanko-wypalanko, z wyspiarska jak ww. slash&burn, albo swiddening), co w warunkach niskiej gęstości zaludnienia było ekologicznie podtrzymywalne, a poza tym wpisywało się dobrze w kulturę mobilności i elastyczności „barbarzyńców” w opozycji do preferowanych przez gubminty metod przywiązywania do ziemi i promowania agro-monokultury ryżowej.

Dodatkowo „barbarzyńcy”—w zależności od okoliczności—mogli sadzić szereg innych trudno zawłaszczalnych upraw [3], jak np. bananowce, kapusta, taro (kolokazja jadalna), ale także cały zestaw poszukiwanych na „rynku” roślin „towarowych”, jak kawa czy opium, jak i w drodze zbieractwo-łowiectwa pozyskiwać różnego rodzaju zioła/części ciał zwierzo-gadżetów uważane za lecznicze; te alternatywy były o tyle istotne, bowiem—jak zaznacza Autor—mimo pozostawania poza bezpośrednią kontrolą Państwa i często napiętych wzajemnych stosunków, handel na linii Zomia<–>Imperia był szeroko praktykowany, m.in. z uwagi na to, że opisywane w Książce społeczności „barbarzyńskie” nigdy nie były w pełni samo-wystarczalne [4]. W pewnym sensie zatem „cywilizacja” i „barbaria” reprezentowały 2 strony jednej monety—z pozoru w opozycji, w istocie pozostając w swego rodzaju związku symbiotycznym, czy przynajmniej—w pewnej korelacji, gdzie jeden byt definiował drugi i vice-versa.

Oczywiście istotną rolę w utrzymywaniu tych anty-państwowych społeczności odgrywało zbieractwo-łowiectwo—możliwe z uwagi m.in. na to, że gęstości zaludnienia Zomii—jak szacowane przez badaczy—były ~5-krotnie niższe niż te wykazywane w sąsiadujących państwach typu Chiny czy Indie. Rzecz jasna—zbieractwo-łowiectwo w ramach memetyki państwo-twórczej było klasyfikowane jako kolejny znak „degeneracji barbarzyństwa”—jeszcze gorszy, niż np. uprawianie bulwiastych.

Tutaj dla jasności należy wspomnieć za Autorem, że bezkrytyczna apoteizacja stylu życia, czy organizacji społeczno-ekonomicznej „barbarzyńców” nie jest właściwą metodą analizy tych kultur—np. ludność Zomii nierzadko uciekała się do „rajdów” tak na terytoria państw, jak i sąsiadów w „barbarzyństwie” i nie unikała angażowania się w handel podstawowym proto-towarem, jakim byli niewolnicy. Różnica polegała na tym, że ani rabunek, ani niewolnictwo nie były w tych kręgach zwyczajami zinstytucjonalizowanymi. Takie luźne podejście skutkowało m.in. szybką absorbcją (czy, posługując się obecną nomenklaturą, szybką asymilacją, czy ścieżką awansu ekono-społecznego) w stosunku do złowionych przedstawicieli „obcego plemienia”.

Nie można rzecz jasna wykluczyć, że Scott wybiera faktografikę pod swoją ulubioną tezę, przytaczając szereg badań wskazujących na ‘presję na egalitaryzm’ rozpowszechnioną jakoby wśród omawianych kultur, czy to wynikającą z pragmatyzmu wymuszanego przez ekonomikę tego typu środowisk, czy—jak hipotetyzuje Autor—przez świadome i często bardzo konsekwentne odrzucenie atrybutów kojarzonych z Państwem jako systemem hierarchizacji i wynikającej z niej opresji. Wśród hipotez wpisujących się w ten nurt interpretacji można wymienić świadome odrzucenie języka pisanego (świadomy „analfabetyzm”) na rzecz kultury przekazów oralnych, czy także „a-historyczność” (tj. powstrzymywanie się od budowania mitologii narodowej/etnicznej), na zasadzie duszenia w zarodku elementów kulturowych potencjalnie prowadzących, często podstępnymi ściezkami, do autokracji. Są przytaczane przykłady/legendy o tym, że w pewnych kulturach Zomii nawet lokalni „sołtysi”, którzy próbowali rozszerzyć swoje plenipotencje, padali ofiarą „barbarzyńskiego” (fizycznego) kancelowania przez zniesmaczonych członków kolektywu.

Generalna mobilność, elastyczność i płynność (czy, wg. metafory Scotta—meduzowatość) ekono/agro-kultury, jak można się domyślać (Autor tylko sporadycznie nadmienia występowanie kultury commons, ale jeśli już nadmienia, to podkreśla, że taka forma była warunkiem sine-qua-non funkcjonowania agro-kultur typu slash&burn), niewątpliwie nie sprzyjała zakorzenieniu się konceptu ‘własności prywatnej’, ponownie w opozycji do tego, co wydaje się promować model produkcji przyjmowany przez państwa agrarne, w którym własność cementowała struktury dominacji, jak i zakotwiczała siłę roboczą.

Jednak we wszystkich tych „ocenach”, czy próbach definicji kultur „ludzi ze wzgórz” należy zachować daleko idącą ostrożność; jak sam zaznacza Scott, przypisywanie jakiegoś stałego zestawu atrybutów „barbarzyńcom” byłoby błędem logicznym podobnym do tego, jaki władze państw agrarnych, a później—w jeszcze większym stopniu—kolonizatorzy z Europy, popełniały, próbując uporczywie dokonywać poprzez klasyfikację/taksonomizację plemion na wzór katalogów zwierzo-roślinnych Linneusza, podczas gdy w rzeczywistości granice między poszczególnymi grupami „barbarzyńców” były płynne, jak i dynamicznie potrafiło się zmieniać ich „usposobienie”; np. oprócz zmian modelu gospodarowania, nierzadko zachodziły w ramach tych zbiorowości transformacje stosunków społecznych, np. od egalitaryzmu mogły one ewoluować w kierunku autorytaryzmu (choć obowiązywała generalna zasada ‘im dalej—w znaczeniu tarcia terenu—od centrów państwowości, tym większa egalitarność’), które to procesy nierzadko były zainicjowane właśnie przez nadanie im „tożsamości plemiennej” (przydzielenie nazwy „plemienia”) przez sąsiadującą kulturę nizinną, czy przez europejskich konkwistadorów. Wyżej pisaliśmy o błędzie li-tylko „logicznym”, ponieważ—z punktu widzenia „real-politik” taksonomizacja plemienna wpisywała się w znaną zasadę ‘dziel-i-rządź’, umożliwiając, bez uciekania się do klasycznego podboju, rozszerzenie strefy wpływów państwa w taki sposób, aby jedni „barbarzyńcy” kontrolowali innych.

Ale to chyba już dosyć spojlerów, bo i tak w ramach notki nie będziemy w stanie oddać całej niuanserii tych stosunków analizowanych w AoNBG gęsto na dobrych kilkuset stronach. W charakterze bonusa spróbujemy wrzucić garść refleksji, wychodząc od jednego z wątków.

Otóż Scott w kontekście motywów „ucieczek od cywilizacji” wymienia też czynnik doceniania czasu wolnego, który „barbarzyństwo” zapewniało w sposób wyraźnie większy aniżeli kultura zorganizowanej mobilizacji siły roboczej. Piszemy tu ponownie o „ucieczkach”, ponieważ ta forma kontestacji w opisywanych warunkach (istnienia stref, gdzie macki gubmintowe z uwagi na ograniczenia m.in. technologiczne fizycznie nie były w stanie ogarnąć) była zdecydowanie preferowana wobec strategii „rewolty”. Niestety, w teraźniejszych warunkach—zwłaszcza mając na uwadze wzrost zagęszczenia populacji o rząd wielkości oraz totalność państwowości zapewnianą przez technologię—zbudowanie terytorialnie odrębnej kontr-kultury (w tym np. kontr-kultury cenienia czasu wolnego) w oparciu o opisywane wzorce stało się praktycznie niewykonalne.

Niemniej jednak można się pokusić o próbę hipotetyzacjo-ekstrapolacji, czy w obecnej globalnej kulturze totalnej dominacji modelu państwowego można znaleźć ślady/odpowiedniki tego „duo-polu” zajmującego bieguny na wektorze monokultura<–>anty-monokultura społeczna, albo „porządek”<–>anarchizm/(twórczy)chaos, albo neo-kalwinizm/mobilizacja siły roboczej<–>„lenistwo”/oportunizm.

Dwie z grup społecznych odgrywających kluczową rolę w opowieści Scotta, dla których odpowiedniki bez problemu można znaleźć we współczesnej nam organizacji społeczno-gospodarczej, to uprawiacze monokultury ryżowej oraz elity rządzące; odpowiednikiem tej pierwszej są praco-najemno niewolnicy, a drugiej—kapitaliści. Ale co z „barbarzyńcami”/odrzucaczami porządku dziobania? Czy ten przeciwstawny, czy niejako komplementarny biegun generalnego systemu został całkowicie spacyfikowany przez państwowość totalną, czy może przeszedł w stan ukrycia, hibernacji, czy może—z braku opcji ucieczki geograficznej—przyjął strategię „wewnętrznej emigracji”?

Wydaje się nam, że jednak „barbarzyńcy” nadal są wśród nas, choć Państwo, w ramach administracyjnych którego chcąc-nie-chcąc zmuszeni są niszować, dość skutecznie potrafi udawać, że tworzą oni—wraz z „normalsami”—jedność w ramach praco-najemnej monokultury państwa kapitalistycznego. Można wydedukować ich obecność wychodząc choćby od ekono-socjo-antropolo-matematyki, że za czasów państw agrarnych aktywna „partycypacja” producentów w systemie wytwarzania proto-wartości dodatkowej była—jak można się domyślać—znacznie wyższa niż obecne poziomy „aktywności” na rynku praco-rozdawnictwa, które kształtują się na poziomach rzędu 50-70% (a i to biorąc do rachunków tylko populację w tzw. wieku produkcyjnym, tj. np. wyłączając dziatwę i emerytów, którym to grupom w opisywanych proto-państwach raczej nie dane było „leniuchowanie”). Ten „niepartycypujący” margines 30-50% sugerować może, że rozkłady usposobienia względem „porządku” (roboczo można tu przyjąć terminy ‘ludzie-owce/psy’ vs. „ludzie-czarne owce/antylopy/szakale”) są w jakimś stopniu ponad-czasowe (+ oczywiście zawsze istnieją ‘ludzie-wilki/hieny’, czyli dominujące socjo-patyczne predatory).

Scott w narracji AoNBG, celem jej wzmocnienia poprzez znajdywanie przykładów społeczności „barbarzyńskich” bliższych czytelnikowi Zachodniemu, dość często przywoływał zjawisko Cyganów/Romów, które traktuje (prawdopodobnie słusznie) bardziej jako fenomen (kontr)-kulturowy aniżeli etniczny,  inaczej jak to zwykli postrzegać są—czasem ukradkowo, a częściej otwarcie—kseno-prymitywiści, którym tresura neo-kalwinistyczna każe postrzegać jednostki/grupy kulturowo świadomie kontestujące system praco-najemno niewolnictwa właśnie jako „groźnych/aspołecznych barbarzyńców” (o tym fenomenie było pisane tam).

Scott w swojej analizie wymienia—za nomenklaturą np. staro-Hańską—homo-kompostowców barbarzyńskich: (i) „ugotowanych” (zaadoptowanych/skalibrowanych w-pełni lub prawie-w-pełni do partycypacji w zorganizowanych systemach ekstrakcji), (ii) „~pół-ugotowanych” (np. „barbarzyńcy” pochwyceni w trakcie połowów niewolników, czy dobrowolnie kooperujący z księstwem), (iii) „~bardziej surowych niż ugotowanych” (którzy nie płacą podatków i pozostają poza jurysdykcją, ale płacą—za pośrednictwem kooperujących z gubmintem lokalnych wodzów—trybuty w jakiejś formie, często w zamian za pewne przywileje, jak monopol handlu wybranymi towarami pozyskiwanymi z terenów ich rezydencji), oraz (iv) „surowych” (czyli tych, którzy nie płacą ani podatków, ani trybutów i generalnie starają się minimalizować kontakty z gubmintem tak, aby stać się dlań praktycznie „niewidzialnymi”/unikającymi złego dotyku państwa).

Próbując dokonać jakiejś zgrubnego skonkretyzowania, co w naszych (Zachodnich) uwarunkowaniach może składać się na takie kategorie (przy czym nasze przywiązanie niżej wymienionych grup do poszczególnych kategorii „plemion” należy traktować z przymrużeniem oka):

  • (i)—np. imigranci z krajów „rozwijających się”—w tej szufladzie ci operujący w ramach sformalizowanego praco-najemno niewolnictwa (przy czym np. ostentacyjne praktykowanie muslimowości może prowadzić do „degradacji” do kat. ii); czasowe bezrobole; mało-rolnicy nie-towarowi; w U$ także—„sekty” typu  Amisze, czy także może kongregacje natywnych Amerykanów, albo hill-billowa część deplorables, w Europie—północno-skandynawscy Sami/Saamowie, czy nadwiślańskie „500-plusiaki” (w znaczeniu grupy, która rozmnażanie się za hajsy—coś jak odpowiednik dostarczania nowych niewolników w zamian za zaliczki płatne z góry—oportunistycznie zaadoptowała jako sposób na ekono-życie—przynajmniej według opowieści neo-kalwinizatorskiej inkwizycji);
  • kat (ii)—bardziej „ugotowani” Cyganie (a w Irlandii—Travellersi), jak i imigranci „na czarno”, często utrzymujący się z zajęć dorywczych, jak epizodyczne zatrudnienie w rolnictwie, czy paranie się drobnym handlem, w tym artykułami szemranego pochodzenia; prostytutki-tirówki; jakaś istotna część mieszkańców „projektów” (zwłaszcza tych w U$) czy banlieues we Francjostanie; zbieracze złomu;

  • kat (iii)—drobni permanentni kryminaliści, bardziej „surowi” Cyganie, bezdomniacy bez zajęcia, zaawansowani narkomani; (dawniej, przed pacyfikacją, organizacje typu Czerwone Brygady, czy Baader&Meinhoff); w U$ grupki zorientowane wokół preperstwa/kultów o zacięciu para-militarystycznym/separatystycznym;

  • kat (iv)—w ramach Kolektywnego Zachodu raczej niespotykana; gdzie-nie-gdzie-indziej występująca sporadycznie w postaci nastawionych bojowo i separatystycznie/rewolucyjnie grup typu partyzantka (np. NPA na Filipinach, różni „dżihadyści” na B. Wschodzie, dawniej—Świetlisty Szlak w Peru); + minimalne skupiska „tradycyjnych” zbieraczo-łowców—głównie w enklawach zlokalizowanych w Afryce i Ameryce Płd.

Gros ww. przypadków reprezentuje zbiór, którego wspólną—w narracji „cywilizacyjnej”—cechą jest „tejkerstwo” [5], czyli różne formy „pasożytowania” na „normalnej gospodarce”, która budowana jest w oparciu o system-monokulturę praco-najemno-niewolnictwa, albo przynajmniej—obecna i wyczuwalna „w-tle”—odmienność kulturowa, która z czasem może (ale nie musi—dlatego trzeba zachować czujność!) ulec asymilacji.

My jednak postawimy tezę, że w istocie zdecydowana większość (zwłaszcza z kat. i-iii) jest w jakiś sposób przydatna dla Organizacji Państwowej—podobnie jak dla królestw agrarnych przydatni byli ówcześni barbarzyńcy—nie tylko jako dostarczyciele poszukiwanych przedmiotów handlu, ale także jako kontra-punkt kulturowy mający w założeniu wzmacniać mitologię „cywilizacji”. Obecnie taki kontra-punkt jest zorientowany na formowanie „świadomości” „ludziOwców” (ludzi-owiec, tj. pełnogębowo „ucywilizowanych” praco-najemno niewolników), którzy w ten sposób otrzymują—naoczne, czy dostarczane kanałami m$m—przykłady-slajdy „mizerii”, do których prowadzi brak pełnej kompatybilności i wyświetlając swoje mini-ega na tle takiego „gorszego sortu”, zyskują „sens” „realizowania się” w państwie/praco-najemno niewolnictwie.

Innym stygmatem identyfikującym współczesnych „barbarzyńców” (przynajmniej tych z kat. ii-iv) jest nieposiadanie zdolności kredytowej.

Oprócz tego współcześni „barbarzyńcy” (tak jak zapewne 100-300 lat temu na Dalekim Wschodzie) mogą pełnić rolę „Czarnego Luda”, którego  niecne zapędy tylko Zorganizowane Państwo może powstrzymać przed dokonaniem „inwazji” na mini-komfrotową przestrzeń stworzoną w wyniku „dorobku cywilizacyjnego” (a.k.a. „atak na wartości”). Im bardziej przesuwamy się w dół ww. „skali” (tzn. wzwyż, jeśli chodzi o numerację), tym poziom strachu kulturowego jest wyższy.

Podobnie z atrybutami „barbarzyńskimi”; np. z punktu widzenia ułożonego praco-najemno niewolnika nieposiadanie stałej pracy (najemnej of-kors) jest czymś godnym ubolewania, litości, czy nawet pogardy. Zasysanie socjalu, obracanie „szemranymi” towarami, czy nawet sposób odziewania się odmienny od obowiązującego sznytu, sygnalizuje „zacofanie”, „aspołeczność”, „brak gustu”, „toporność”, etc. Tymczasem dla „barbarzyńcy” mogą być to (i pewno często właśnie są) właśnie atrybuty definiujące pozytywnie (tj. kontrujące reżim i podkreślające odrębność).

Żeby podać hipoteto-przykład—widząc na ulicy 500-plusiarę otoczoną wygenerowanym z jej dróg rodnych obfitym wianuszkiem wydartych (gębowo) generatorów 500-plusów, pełnoprawny członek cywilizacji (być może krawaciarz-kredyciarz kurnikowy, jeśli chcieć ucieleśnić zbliżoną do perfekcji trybikowość pekabową) może się w duchu zdegustować, czy kpiąco zaśmiać z tego obrazu, który w ramach jego nastrojenia cywilizacyjnego i jego aspiracji reprezentuje daleko posuniętą degrengoladę standardów lajf-stajlowych.

Ale być może w tym samym czasie 500-plusiara (jeśli akurat nie zajęta zatykaniem wydzierających się dziobów dawkami cukru w postaci jakichś z-marketowych batonów) odczuwa porównywalny vice-versowy absmak z krawaciarza, którego androgyniczna aparycja  dla niej przedstawia anty-tezę samcowości, czy oznakę słabego reproduktora/nosiciela wątpliwej jakości genów w porównaniu do maczizmów emanujących z zamieszkującego z nią przysłowiowego Seby, który potrafi „porządzić na dzielni” (i może nawet zreaktywować starego-wiernego tedeika, żeby podjechać z fasonem do mopsu), zamiast międlić eksele i pałerpointy. I prawdopodobnie w jej (hipotetycznych) instynktach będzie coś na rzeczy, ponieważ w erze post-wzrostu geny kodujące oSEbowość będą promować lepsze zdolności przetrwania niż te replikujące owcobowość.

Jednocześnie z punktu widzenia Państwa akty bezceremonialnej reprodukcji mogą przedstawiać w istocie większą perspektywiczną wartość (przynajmniej potencjalną), niż niejeden już całkiem „ugotowany”, już wyżęty, odhaczony i wysterylizowany z dalszej „witalności” kredyciarz; dziedzictwo państw agrarnych, których głównym bogactwem była siła robocza, jest nadal żywe, a stąd my sceptycznie podchodzimy do teorii, w ramach których neolibowcy mieliby niby-to knuć w kierunku de-populacji. Neolibowe gubminty w praktyce nadal konsekwentnie ignorują bariery wzrostu i angażują się w—oprócz prób promowania rozrodczości—w „łowienie niewolników” pozyskiwanych z terytoriów konkurencyjnych państw z nadzieją, że z czasem—po ich „oswojeniu”—staną się pełno-gębowymi homo-ekono-mitochodriami nakręcającymi generację wartości dodatkowej, która w kapitalizmie ma stanowić o „witalności Narodu”. Zresztą, w ramach Kultury Dobrobytu powołanej do życia wraz z armią niewolników energetycznych na której wychowała się obecna klasa rządząca, nawet „bezproduktywni” „barbarzyńcy” wpisują się w trend ‘produkcja dla produkcji’, ponieważ konsumują, dostarczając—zamiast klasycznej wartości dodatkowej—alternatywny motyw dla akceleracji wyrównywania gradientów termodynamicznych—spirytusa movensa państw węglowodorowych.

Współczesnym nam odpowiednikiem nadwyżek ucieleśnianych przez ryż w opisywanych przez Scotta państwach są nadwyżki skoncentrowanej energii, które—w formie niewolników energetycznych—załatwiają sprawę zarówno wytwarzania esencjonalizmów dla reprodukcji poddanych/ugotowanych, zapewniają w dużej mierze substytucję w zakresie instrumentów wrodzonej agresji państwowości (mechanizacja armii), jak też nawet potrafią w pewnym stopniu „zdemokratyzować” trendy akumulacji (nawet ludziOwcom są dane jakieś formy lumpen-posiadania, choćby na mini-ratki, a tym samym przestają być prolami w klasycznym tego terminu rozumieniu, tj. przegrywami nieposiadającymi żadnego majątku, ergo niemającymi nic do stracenia; mikro-posiadanie jest skutecznym narzędziem „ucywilizowania” etc.). W tych warunkach zatrudnienie traci swoją wiodącą funkcję wytwarzania wartości dodatkowej, stając się swego rodzaju rytuałem, który sygnalizować ma partycypację w „cywilizującej” monokulturze opartej na sprzedawaniu czasu z-życia Pekabowemu Diabłowi i innych towarzyszących temu praktykach, jak np. cykliczne wrzucanie zakrzyżykowanych kart do urny w akcie legitymizowania poddaństwa.

Kolejnym wątkiem, który można rozwinąć, jest taki, że w erze Wielkiej Transformacji od paradygmatu wzrostu do od-wzrostu „barbarzyńcy” reprezentują „okienko przyszłości” w zakresie lajf-stajlów czy ekono-strategii, a tym samym zaliczyć należałoby ich raczej do awangardy, nie zaś—jak ich postrzega generalne stado—symbolem uwstecznienia czy nieprzystosowania. Mamy tu na myśli to, że „strategie” stosowane przez ww. ad-hoc grupy charakteryzują się tym, czego generalnie pozbawieni są ci, którzy „odnaleźli się” w systemie pekabowym, tj. są elastyczni, mobilni, uodpornieni na fakapy, często niezatomizowani (klanowi), mający czysto pragmatyczno-cyniczne (a nie pryncypialne) podejście do „norm” społeczeństwa zindustrializowanego i—co może najistotniejsze—pozbawieni (nad)-aspiracji, których czarowi ulegli epizodyczni mikro-beneficjenci ery mega-nadwyżek energii (dzięki np. udzielonym w zamian za spolegliwość przydziałom zdolności kredytowej). Wydaje się bardzo prawdopodobne, że większość z tych „barbarzyńców” będzie w stanie przetrwać twarde lądowanie ekono-termodynamiczne wyraźnie lepiej w porównaniu do  standardowego kompostu pekabowego, a już zwłaszcza uczestników Kompleksu Zbędnej Roboty, których umiejętności są na najlepszej drodze do stania się zupełnie nieadekwatnymi do nadchodzących uwarunkowań.

Na zakończenie, dla jasności—my też—jako „ugotowani” przez dekady promieniowania „cywilizacyjnego”— nie jesteśmy bynajmniej wolni od fobii względem kultury „barbarzyńców” (ale—w przeciwieństwie do obowiązującego jeszcze ciągle tryumfalizmu pekabowego—jesteśmy przynajmniej w stanie uznać swoistą wyższość tej kultury w znaczeniu charakteryzującego ją realizmu, ponad-czasowego pragmatyzmu i wykształconej odporności). Anarchizm to nie jest kultura dla starych ludzi, a przynajmniej nie do końca dla nich praktyczna, zwłaszcza mając na uwadze scenariusze turbulencji okresów przejściowych. Wapniaki, których jakieś okoliczności/zestrojenia szaro-kor skłoniły do kwestionowania racjonalności monokultury kapitalistycznej, mogą co najwyżej nostalgizować o alternatywie w formie systemów nakazowo-rozdzielczych, które jednak Scott z pozycji zwolennika myśli anarchistycznej traktuje w zasadzie na równi pod względem opresyjności, co monarchie czy kapitalizm.

Warunki ~5-10-krotnie większej gęstości zaludnienia względem ery, w której ‘ucieczka od Państwa’ była „filozofią” powszechnie stosowaną, stanowią—w naszej opinii—pasywo w sposób istotny utopizujące (czy nawet może—utapiające) idee organizacji produkcjo-dystrybucji na modłę anarchistyczną, jak opisywanego w AoNBG, tj. anarchizmu generalnie od-hierachizowanego,  od-własnościowego i dez-akumulacyjnego, jak i w formach jakie sobie wyobrażać mogą głosiciele tzw. anarcho-kapitalizmu, którego wykoncypowana w zaciszach gabinetów obitych wysezonowanym cygarowym dymem machoniem „mechanika”—usuwając z równania koncept Commons (obszarów kolektywistycznego użytkowania)—zmierza do stworzenia systemu ekono-frankensztajnowego, który to Toksyczny Mutant w przypadku wprawienia go w ruch reprezentowałby najbardziej chyba patologiczną kombinację cech obydwu „konkurencyjnych” systemów, tj. perfekcyjnej anarchii produkcji (pełna swoboda działania dla socjopatów) towarzyszyłaby perfekcyjna dyscyplina na hali (totalna panoptikonizacja siły roboczej).

Tu można dalej zajawko-zahipotetyzować—skoro depopulacja (alá NWO) miałaby potencjał reaktywacji warunków dla rozkwitu kultur „barbarzyństwa”, to czy NWO-wcy liczą na to, że współczesne metody/technologie kontroli populacji wyeliminują to niebezpieczeństwo? Ale to już wątek na dedykowaną opowiastkę.

PS-off-topic: czy ktoś orientuje się, jak zapobiec skutecznie jakimś kodem zjawisku „hyphenation” (up13rdalania słów myślniko-łącznikem na końcu linii tekstu), bez konieczności zmiany szablonu WP? Przez lata działał nam skutecznie kod *<div style=”word-wrap:normal;-webkit-hyphens:none;-moz-hyphens:none;hyphens:none;”>*, ale teraz przestał [edit: problem wydaje się być związany zarówno z kolejnymi „ulepszeniami” interfejsu po stronie WP (który obecnie od 2 tyg, odrzuca ww. kod), ale także z mechaniką przeglądarki, bo objawia się na firefoxie także w przypadku starych wrzutek, z których formatowaniem nie było problemu, natomiast w przypadku wyświetlania na brave ciachanie słówek nie występuje; wtf?)].


1. „Tarcie” kontra ekspansji proto-gubmintu mogą równie dobrze co wzgórza wywierać nisko-położone tereny bagniste, albo delty rzek—w zależności od lokalnej geografii czy nawet biolo-struktury. Autor podaje przykład, jak to w Ameryce Płd. centra cywilizacji Azteków zlokalizowane były właśnie na pogórzach, gdzie uprawy tamtejszych roślin „państwo-twórczych” się najlepiej sprawdzały, natomiast ichniejsi „barbarzyńcy” zagnieżdżali się na nizinach. Jako ciekawostka—Autor wskazuje właśnie takie 2 geograficznie kontrastujące obszary—Szwajcarię i Dzikie Pola nad Dnieprem—jako enklawy nie-państwowości w Europie, które przetrwały najdłużej. (powrót)

2. Scott przytacza twierdzenia, że nawet legendarne pod względem swojego „prymitywizmu” plemię Yanomamu , to w rzeczywistości potomkowie uciekinierów od cywilizacji (prawdopodobnie tej post-kolonizacyjnej) i jej dolegliwości, którzy uprzednio zajmowali się „normalnymi” dla tego regionu uprawami stacjonarnymi. (powrót)

3. Scott wobec tego typu agro-kultury wprowadza termin friction of appropriation (tarcie wobec zawłaszczania), jako komplementarną wobec „tarcia terenu” (i działającą z nią synergetycznie) funkcję immunizacji wobec rabunkowych zapędów Państwa. (powrót)

4. Tzn. my interpretujemy to nie-tak, że „barbarzyńcy” nie mogli się sami wyżywić (co nie wydaje się być czymś szczególnie trudnym w opisywanych warunkach), ale że—oportunistycznie—wybierali uczestnictwo w wymianie (czy także strategie epizodycznych najazdów/rabunków), widząc w tym jakieś krańcowe korzyści. Także zresztą dobrobyt Dworu był w dużej mierze (jeśli nie bardziej) zależny od tego typu wymiany. (powrót)

5. Nad „legalnymi” imigrantami ściągniętymi przez gubminty celem rozbudowy puli siły roboczej, z której czerpią kapitaliści, pewne odium tejkerstwa może wisieć niezależnie od tego, z jakim animuszem oddawać się będą oni czynnościom kręcenia kołowrotkami ustawionymi przez lokalnych praco-rozdawaczy. Jeśli nawet nie będą oni wciągaczami socjalu, to—przynajmniej w oczach natywnych „uprawiaczy ryżu” (dawców wartości dodatkowej)—„zabierają robotę”, a ich „ugotowanie” (tj. pełna asymilacja, często w znaczeniu porzucenia większości atrybutów kulturowych zaciągniętych z ojcowizny) jest na ogół procesem długotrwałym—swego rodzaju pokutą za-coś-tam, czy alá czyśćcową ścieżką. (powrót)