Quasi-spontaniczny przymus ekonomiczny a ziemia

Próby uchwycenia istoty dychotomii kapitalizm vs. socjalizm, które co rusz podejmujemy, służą generalnie bardziej odarciu kapitalizmu z zasłony jego rzekomej naturalności, aniżeli skonstruowaniu jakiejś ekono-scholastyki do wykrywania zawartości socjalizmu w „socjalizmie” (czy w kapitalizmie). Tym razem zamiast rozwiniętych w tabelarystykach wypunktowań (jak tam) spróbujemy rozwinąć kluczową (naszym zdaniem) cechę kapitalizmu, tj. totalność praco-najemno niewolnictwa (która z kolei jest pochodną totalności Towaru) po to, aby wyprowadzić jeszcze inną niż dotychczas przytaczane definicję kapitalizmu, która brzmieć może np. tak:

Kapitalizm to system (quasi-)spontanicznego przymusu ekonomicznego (przymusu do sprzedawania własnego czasu).

Rozwijając tę myśl:

Przymusu ekonomicznego do sprzedawania własnego czasu, bo generalnie w kapitalizmie, aby utrzymać się na powierzchni ekono-oceanu, trzeba sprzedawać swój czas Dominatorom  Średniego Szczebla (praco-rozdawaczom). Istniejące wyjątki (autentyczni samo-zatrudnieni, „królowie socjalu”, rentierzy, członkowie półświatka oraz inni przedstawiciele kultury bojkotu systemu praco-najemno niewolnictwa) stanowią margines (w znaczeniu: niewielką część całości) potwierdzający regułę. W innych Systemach-Ustrojach przymus ekonomiczny wywierany jest za pomocą odmiennych metod oraz celem osiągnięcia innych, na ogół bardziej konkretnych efektów niż wygenerowanie podaży prolo-godzin (np. wybudowania piramidy czy trasy W-Z; ogólnie przymus ekonomiczny—w wąskim, czy dla niektórych może szerokim, rozumieniu dzisiejszej notki—oznaczać będzie konieczność wykonywania pracy na rzecz innych, najczęściej pod nadzorem jakichś Dominatorów/szefuniów).

Spontanicznego, bo ww. porządek zawiązuje się niejako samoczynnie (kultura partycypacji społecznej poprzez aktywność na rynku pracy), tyle tylko że faktycznie ma to miejsce pod warunkiem zainstalowania a-priori pewnego szkieletu legislacyjno-organizacyjno-kulturowego, który służy okrzepnięciu, a następnie ochronie konceptu zwanego kolokwialnie własnością prywatną (pod którym to kusząco-pozytywnie brzmiącym banerem kryje się zielone światło dla Akumulacji—dóbr i roszczeń—zapalone frirajderom m.in. przez pseudo-naukę powołaną do memetycznego wspierania frirajderki, tj. przez ekonomię burżuazyjną). Stąd też przedrostek quasi-.

Tu warto chwilę zatrzymać się nad kwestią: skąd się bierze ta spontaniczność? Otóż baza tego obrotu spraw wydaje się leżeć w zjawisku ograniczonej dostępności (scarcity). Co mogłoby reprezentować w sposób naturalny taką scarcity? Jedną z lepszych kandydatur przedstawia ziemia (areał); każdy wie, że (co do zasady, za wyjątkami takimi jak wyrywanie jej morzu jak w Niderlandach) ziemi nie przybywa; nie da się jej wyprodukować więcej ani sprokurować jak hajsów czy bogactwa opartego na roszczeniach.

Nie przez przypadek spora część reformistycznej myśli (w ramach kapitalizmu [1]), która wypływała od czasu do czasu na przestrzeni historii, wskazywała na potrzebę zaadresowania ekono-nierównowag mających źródło w stowaryzowaniu ziemi (np. Georgism, ale ślady tej filozofii—niekoniecznie w charakterze panaceum-na-wszystko—można znaleźć także w innych nurtach reformistycznych).

Ale przecież sytuacja z ograniczoną dostępnością ziemi była podobna (z poprawką na demografię) chyba „od zawsze”—czy to w feudalizmie czy za „komuny”, a jednak w tamtych ustrojach nie mieliśmy do czynienia z przymusem spontanicznym (czy przynajmniej nie z totalnością takiej formy)—w czym leży zagadka? Magicznym składnikiem, który gwarantuje „spontaniczność”, jest wyrażenie wartości ziemi w hajsach, czyli usankcjonowanie jej obrotu „regulowanego” jedynie (za pewnymi wyjątkami, o których parę słów nieco później) prawem popyto-podaży (które, aby zadziałać, potrzebuje Grawitacji Towaru).

Tu ktoś o krytycznym umyśle może zaoponować, że przecież transakcje ziemne (czy obecnie—także utrzymywanie się z ziemi w tradycyjnym tego słowa znaczeniu) stanowią marginalną aktywność w życiu standardowego członka sapiensowego kompostu, co zaprzeczałoby rozwijanej tu opowieści przyczynowo-skutkowej. Rzecz w tym, że ustanowiona przez towaryzację ziemi scarcity emanuje na kluczowe sfery obrotu—różne w różnych epokach.

W początkach Wielkiej Transformacji taki kluczowy obszar reprezentował obrót jadło-gadżetów. Wolumeny podaży tych jadło-gadżetów były wówczas (w warunkach produkcji bez użycia mechanizacji, nawozów sztucznych ani środków ochrony roślin oraz przy wysokich relatywnych kosztach transportu) głównie funkcją dostępnego pod uprawy areału; tu—dostępnego w tym sensie, w którym dopiero odpowiednio wysoka cena plonów tej ziemi (a nie np. decyzja nakazowo-rozdzielcza) zastymulować mogła właściciela tego areału do alokacji tego zasobu na potrzeby upraw czy hodowli (pozbawiając jego posiadacza innych korzyści—jak np. możliwości polowania na dzikiego zwierza czy innych form napawania się naturą—co miały zrekompensować hajsy uzyskane od dzierżawcy-organizatora aktywności rolnych).

W ten sposób ograniczona dostępność ziemi warunkowała ograniczoną dostępność jadła, a to z kolei inicjowało i podtrzymywało już dalej spontanicznie chęci do podejmowania pracy najemnej (sprzedawania swojego czasu) wśród poszukiwaczy kalorii.

Jak wiemy z czasem—wskutek mechanizacji i „chemicyzacji” rolnictwa, jak i dzięki globalizacji i masowym spadkom jednostkowych kosztów transportu—ograniczona dostępność jadło-gadżetów zaczęła stopniowo tracić pierwszoplanową rolę prime-motywatora (w USA wyraźnie gdzieś od lat 1920-tych z przerwą wielko-kryzysową, w Europie po IIWŚ). Ta dynamika wytworzyła swego rodzaju incydentalną lukę w działaniu mechanizmu spontanicznego przymusu ekonomicznego.

Początkową „odpowiedzią” Systemu (wdrożoną w życie z pewną pomocą jego demiurgów w osobach gubmintowców, kapitanów biznesu i prywatnych m$m) była introdukcja kultury konsumeryzmu; tzn. dzięki (post-)New-Dealowym woltom memetycznym udało się sprawić, że kompost nadal rwał się do pracy, ale tym razem już nie motywowany li-tylko chęcią napełnienia kałduna, ale z powodu absorbcji i akceptacji do osobistego curiculum potrzeb żądz wejścia w posiadanie różnego rodzaju gadżetów-emblematów Ery Prądu i Ropy, jak radia, pralki, telewizory czy auta (przy czym—zaznaczmy—w ówczesnych uwarunkowaniach—gdzieś do końca lat 1960-tych—kultura konsumeryzmu, której towarzyszyło jednak pewne ucywilizowanie warunków pracy, mogła uchodzić jeszcze za przejaw progresywizmu). Fakt-faktem—wystąpienie wspomnianej luki w sposób odczuwalny poprawiło pozycję przetargową kompostu, a okres jej trwania (~od końca IIWŚ do ~początku lat 1980-tych) zyskał—nie bez pewnych, choć może nieco powierzchownych, podstaw—miano Złotego Wieku kapitalizmu.

Teorii, które aspirują do wyjaśnienia przyczyny zamknięcia się tego złotowiekowego okienka-luki, jest wiele (kontr-rewolucja monetarystyczna rozpętana celem zdyscyplinowania rozpuszczonego kompostu, szoki podażowe—stagnacja dostępności energii per capita, „niewydolność” państwa „dobrobytu” etc. etc.). Tak-czy-owak, począwszy od l. 1970-80-tych nastał wielki renesans scarcity, koniec-końców ponownie emanowanej głównie na bazie ograniczonej dostępność ziemi (areału), ale tym razem materializującej się w postaci fenomenu cen nieruchomości mieszkalnych rosnących coraz szybciej względem dochodów standardowego prolo-luda. Tak zawiązał się znany nam dobrze nowy mechanizm „spontanicznego przymusu” w postaci zapału do wykonywania pracy najemnej w dużej mierze stymulowanego pragnieniem terminowej obsługi mini-ratek/uregulowania komornego (które to instrumenty przymusu potrafią nierzadko pochłaniać 50+% budżetu domowego, podobnie jak kiedyś swego czasu miało to miejsce z nabywaniem zjadliwych kalorii).

Ten rodzaj spontanicznego przymusu cechuje się naturalnie niższą brutalnością w porównaniu do XIX-wiecznych klimatów dyscyplinowania pusto-kałdunowego, ale jest niewiele (jeśli w ogóle) mniej skuteczny, m.in. dzięki mechanizmowi „pułapki zainwestowania” (zagrożenie komorniczej utraty lokalu w przypadku zalegnięcia z kolejnymi spłatami, ale także zrujnowanie własnej historii kredytowej, a m.in. w USA—utrata statusu „wiarygodnego najemcy”, co w wielu z tamtejszych miast stanowi mniej-więcej ekwiwalent średniowiecznej banicji—czyt. np. tu).

[Dla uczciwości należy dodać: ten mechanizm przymusu jest—w porównaniu do tego, który napędzany jest potrzebą napełniania kałduna—teoretycznie łatwiej hakowalny. Takiego zhakowania mógłby dokonać powrót kultury gnieżdzenia się—wielo-pokoleniowego, czy uprawianego wspólnie z rówieśnikami, gdzie jednostki, pary czy nawet podstawowe komórki społeczne aspirowałyby nie do  zajmowania całego mieszkania/domu, ale raczej jedynie jednego pokoju w ramach większej struktury mieszkaniowej. Taka kultura zresztą faktycznie wydaje się gdzie-nie-gdzie powracać (np. bamboccioni), natomiast wobec faktu istnienia już wybudowanych lokali, gdzie średnia europejska na osobę waha się w granicach 30-50 mkw per capita, rozpowszechnienie się takiej kultury byłoby nie tylko sygnałem, że coś jest nie halo z kapitalizmem, ale prawdopodobnie zwiastowałoby koniec tego systemu (np. pęknięta sprężyna do generacji nowych hajsów na bazie hipotek.]

Narodziny tej Współczesnej Transformacji (wygenerowania mini-ratkowego/czynszowego przymusu) wydają się (i mają się wydawać) być czymś spontanicznym, jednakże—podobnie jak podczas Transformacji Wielkiej—do zainicjowania tego procesu potrzebna była pewna pomoc ze strony czuwającej nad oliwieniem Systemu Ekstrakcji przez Dominację, tj. ze strony gubmintów. Przede wszystkim niezbędne było zaszczepienie sektora mieszkaniowego grzybnią-grawitacją Towaru [2], co z czasem—w połączeniu z trwałym trendem redukcji stóp%—wygenerowało spiralę pozytywnych sprzężeń zwrotnych, gdzie poprawa „dostępności” kredytu (np. obniżenie oprocentowania czy wzrost płac) w krótkim czasie przekłada się pozytywnie na wzrosty cen kwadrato-metra, co z kolei wywiera presję na dalsze ułatwienia dla kredytobiorców (czy programy „pomocy” typu odliczanie mini-ratek od podatku, dopłaty do kredytów), co pompuje ceny nieruchomości jeszcze wyżej etc. etc.

Co ciekawe, sam proces wymienionego „zaszczepiania” był gdzie-nie-gdzie tak sprytnie wdrożony, że cieszył się sporą popularnością wśród populacji. Na czym to polegało? Chodzi tu o słynne thatcherowskie Right to Buy (czy—w przypadku początków Nadwiślańskiej Neoliberalnej—sławetne wykupy mieszkań komunalnych, a potem spółdzielczych, z rabatami dochodzącymi do 90% wartości odtworzeniowej). (Instynkt fenotypów systemu ekspansji czy planowanie długoterminowe w wykonaniu Demiurgów w służbie Wielkiego Lesefera?)

W U$A, gdzie kultura kwadrato-substancji para-kolektywistycznej była zawsze marginalna (i gdzie poziom posiadania przez zamieszkiwaczy był relatywnie niski i post-GFC generalnie ciągle spadał), zaszczepienie polegało głównie na działaniach z gatunku inżynierii finansowej, typu wciskanie hipoteki  NINJAkom, pseudo-ubezpieczenia kredytów, pakowanie ryzykownych portfoliów w instrumenty typu MBS etc., tj. do 2008 r. Ale obecnie—po zawirowaniach GFC i po krótkim okresie stagnacji—scarcity w obszarze mieszkaniowym powraca za Oceanem w wielkim stylu z cenkami (w miastach, gdzie jest robota) bijącymi rekordy i spontanicznym przymusem działającym tym razem głównie poprzez instrument komornego (w warunkach mega-dominacyjnej pozycji kamieniczników; w tym miejscu przychodzi na myśl stara maksyma propertarian—„umożliwmy swobodę eksmisji, a magia niewidzialno-ręki automatycznie odpłaci się spadkiem cenek najmu”).

Tak-czy-owak, jakiś pierwiastek w sapiensowej naturze (instynkt posiadania kąta na własność/zamieszkiwania w miejscach zapewniających lepszy dostęp do zakładów praco-rozdawania?), czy jakaś nowa kultura (frajda z „bogacenia się” wskutek wzrostu wyceny naszej nieruchomości, nawet, jeśli nie planujemy jej zbycia/estetyczne uroki dżentryfikacji) w stosunkowo krótkim (kilkanaście-kilkadziesiąt lat) czasie po „zaszczepieniu” rozkręciła tę spiralę na dobre.

[W tym kontekście nawet słynne NAIRU wydaje się być obecnie jedynie mechanizmem uzupełniającym prolo-dyscyplinowanie, który stopniowo traci swoje znaczenie. Tj. obecnie nawet hipotetyczny wzrost płac niezduszonych w porę przez „podkręcenie gałki” bezrobocia i tak znajdzie prawie natychmiast swoje odbicie w rosnących cenkach apartamentów/wysokości komornego, a tym samym presja na kołowrotkowanie zostanie utrzymana. Nieco paradoksalnie—współcześnie epizodyczne wzrosty dostępności substancji mieszkaniowej (stosunku średniej płacy do ceny kupna/najmu mkw) mają miejsce w momencie nadejścia kapitalistycznego kryzysu nadprodukcji/finansowego (bądź jakiś czas po tej fazie Ponziego, tj. w fazie hedge Minskyego), ale w takich czasach z kolei bezrobole liczniej kłębią się pod bramami, co pozwala  zachować presję na kołowrotkarzy; w ten sposób 2-cykliczna prasa do wyciskania podaży prolo-godzin działa równie skutecznie zarówno w czasie recesji, jak i podczas prosperity.]

Wracając do wspomnianych wyżej odstępstw od towaryzacji ziemi—przypomnijmy, że zgodnie z tym, co twierdził Polanyi, ziemia należy (obok hajsów i pracy) do kategorii fikcyjnych towarów; fikcyjnych, tj. takich które stowaryzować można co najwyżej próbować, ale nigdy nie uda się tego przeprowadzić do samego końca. W przypadku ziemi „ustępstwem” (czy „kompromisem” wobec tego, czego teoretycznie wymagałby pełny, prawdziwy leseferyzm, czyli „mam własną ziemię, to robię/stawiam tam co tylko moja wolna dusza zapragnie”) są plany zagospodarowania (czyli anglo-saski zoning) oraz jakiś stopień ochrony gruntów rolnych (lub—rzadziej—enklaw przyrody).

Może się wydawać, że poprzez plany zagospodarowania gubmint ma niejako kontrolę nad indukowaną w sektorze mieszkalnictwa scarcity (czyli pośrednio—nad intensywnością „spontanicznego” przymusu ekonomicznego); czyli, np. zwiększając pulę ziemi pod budownictwo (np. „uwalniając” na te cele część ziemi ornej czy terenów post-industrialnych) mógłby teoretycznie przyczynić się do zwiększenia dostępności kwadratów.

W praktyce jednak ten system scarcity (oraz aspiracji zarabiania na wzrostach wyceny „aktywów” mieszkaniowych) wydaje się być na takim etapie zaawansowania, że w wielu lokalizacjach całkowicie oderwał się od bazy zasobowej (a sama funkcja mieszkalna lokali utraciła swoje znaczenie na rzecz funkcji generowania wzrostów „bogactwa”), ale i w innych, mniej „atrakcyjnych” miejscówkach nie wróżylibyśmy powodzenia tego typu pro-podażowymi działaniami (mechanizmy kształtujące ceny kwadratów mocno odbiegają od elegancji krzywych popyto-podaży, jak próbowaliśmy wyłożyć tam).

Zresztą, nie należy zapominać, że w kapitalizmie gubmint jest fenotypem tegoż kapitalizmu, a zatem nie należy się po tej instytucji spodziewać działań, których skutki mogłyby godzić w podstawy Systemu, na które składa się m.in. (czy głównie) rzeczony spontaniczny przymus ekonomiczny. Jak na razie system mini-ratkowo-kamienicznikowy sprawdza się w roli sprężyny-prime-movera nakręcającej współcześnie kołowrotki (podczas gdy konsumeryzm w Centrum wydaje się stawać stopniowo passé—czy to z powodu zmian kulturowych, czy też może raczej po prostu podlega (auto)wygaszaniu ze względu m.in. na niemożliwe do podtrzymania tempo eksploatacji zasobów, co jest sygnalizowane zresztą już „oficjalnie”, choć nie wprost, przez ruchy w ramach „zielonego” korpo-kompleksu non-profit).

Być może (i być może w dość krótkiej perspektywie), ta sprężyna utraci swoją do-roboty-zaganiającą moc (np. z uwagi na rozwój trendów demograficznych łagodzących współczesny mechanizm przymusu), ale na horyzoncie zdarzeń już widać, jaka może być kolejna odsłona scarcity emanowana przez czynnik ziemi: z uwagi na bardzo niską gęstość energii pozyskiwanej drogą OZE (np. w średnich warunkach europejskich od kilku do 100 W z kwadrato-metra) obiecujące perspektywy prezentuje rozkręcenie wyścigu na tym właśnie gruncie; szczególnie interesująco przedstawia się koncept konkurencji na polu wykorzystania areału na cele (ponownie) uprawy jadło-gadżetów—zaledwie max. ok. 0,1 (rzepak)-1,0 (trzcina cukrowa w Brazylii) W kalorycznego z mkw—vs. zyskowność energetyczna (brutto—jak bruttalnie z pominięciem energetycznych kosztów łańcucha produkcji) wiatraków (kilka W/mkw) czy paneli PV (średnio wg, różnych źródeł od 5 do 100 W w Europie, w Afryce w porywach do 250). (Ale to już temat na jakąś przyszłą około-kasandryczną czytankę).

[Ochrona gruntów rolnych per se służy—jak należy się domyślać—głównie optymalizacji procesów ekstrakcji wartości dodatkowej, której gros powstaje obecnie w sektorach usług i tłuczenia gadżetów (+ także jako zabezpieczenie samo-wystarczalności żywieniowej na wszelki wypadek w ramach krzyżujących się z modelem ekstrakcji i prolo-eksploatacji wektorów geopolityki). Nie ma sensu (na razie) generować (poprzez wpuszczanie jeszcze więcej Rynku w obrót gruntami) scarcity żywnościowej w sytuacji, kiedy rolę zaganiacza do roboty najemnej pełni równie skutecznie reżim mini-ratek/komornego, a (relatywnie dość wysoka) dostępność jadło-gadżetów pomaga budować hologram „sukcesu” kapitalizmu (np. na tle opustoszałych półek w byłej „komunie” czy we współczesnej Wenezueli), jak i może także pacyfikować elementy wywrotowe, które historycznie potrafiły podstępnie wykorzystać żyjące w ciągłym niedożywieniu masy do rozkołysania łódki.]

Faktografika jest taka, że—przynajmniej w rozwiniętych krajach o ustabilizowanej czy „spadającej” demografii—agregaty powierzchni mieszkalnych są więcej niż zadowalające (np. w Danii bodajże ok. 50-60 mkw per capita [3], nad Wisłą prawie 30—czyli, ujmując to inaczej—120 mkw dla nuklearnej rodzinki—c’mon,  wanna still more?), a budowa kolejnych nowych mieszkań—zwłaszcza w tych samych, kiepskich standardach energetycznych—jest nonsensem z perspektywy poszanowania zasobów. Oczywiście występuje problem mocno nierównej dystrybucji, ale jak pokazuje praktyka, pomimo gorączkowego ostatnio dostawiania nowych powierzchni, sytuacja w tym obszarze nie ulega zasadniczej zmianie/poprawie; na ogół wygląda to tak, że ci co mieli sporo, mają jeszcze więcej, a ci co nie mieli, nie mają nadal—niektórzy praco-najemno niewolnicy nie mają i nigdy nie będą mieć zdolności kredytowej—jakieś 25-30% ogółu zatrudnionych, którzy zarabiają w okolicach minimalnej czy niewiele powyżej (medianowcy); na tych niezdolnych kredytowo spontaniczny przymus działa oczywiście w formie komornego, czyli renty płaconej kamienicznikom czy lumpen-kamienicznikom. (W tej grze coś musi w końcu puścić—albo kamienicznicy zaczną tonąć, albo gubmint rzuci im koło ratunkowe w postaci np. systemu dopłat do komornego, żeby podtrzymać tę kluczową w fazie nad-akumulacji sferę pompowania pary w pekabowy gwizdek.)

Takie ciągi zdarzeń w pewien sposób negują zawarte na początku motto-tezę, w tym sensie, że stawiają pod znakiem zapytania element „spontaniczności”, który defakto—aby zadziałać—potrzebuje wspomnianych działań inicjujących środowisko totalności Towaru (stąd też nasza propozycja poprzedzenia tego przymiotnika przedrostkiem quasi). Wic polega na tym, że totalność Towaru i jej znaczenie umyka generalnej populacji na zasadzie takiej, jak ryba nie zajmuje się analizą właściwości wody, a zamiast tego stara się po prostu sprawnie pływać (zamiast np. latać, choć takie próby są podejmowane przez niektóre fenotypy z tej grupy). Stąd też te procesy generowania się wymienionych przymusów (jak i powstawania generujących je scarcities) postrzegane są w istocie jako spontaniczne (i w pewnym znaczeniu takimi są, na zasadzie takiej, jak zmyślnie sprokurowany zegarek z napędem typu automatik, jeśli noszony codziennie, chodzi i nakręca się spontanicznie).

Tak czy owak, różnica w omawianym przedmiocie pomiędzy kapitalizmem a np. „komuną” (realnie istniejącym w przeszłości socjalizmie) jest ewidentna. W „komunie” jedną z typowych spontanicznie rodzących się strategii ekono-życiowych były różne odmiany bumelanctwa, których uprawianie dzisiaj spotkać by się mogło z krytyką, ostracyzmem społecznym, a nawet z aktami agresji. Dla przykładu w PRL-u załatwienie sobie renty (do której można było sobie dorabiać jakimiś fuszkami) było postrzegane jako przejaw zaradności życiowej, podczas gdy obecnie rencista (przynajmniej ten nie posiadający widocznych atrybutów swojej niepełnosprawności, jak brak obydwu rąk czy obydwu nóg) wzbudza automatycznie podejrzliwość wśród ciężko-pracujących-podatników, czy aby nie frirajderuje „na ich koszt”.

Naturalnie, bumelanctwo (i inne podobne strategie charakterystyczne dla środowiska przymusu nie-spontanicznego) posiadało mnóstwo innych twarzy; mogło być to np. tzw. „szanowanie pracy” (wykonywanie czynności w zwolnionym tempie, które dziś potrafi wzbudzić akty fizycznej agresji ze strony oczekujących należytego i szybkiego obsłużenia konsumentów), markowanie pracy (zjawisko ponoć wyeliminowane przez naturalną dla kapitalizmu efektywność, nieprawdaż Dilbercie?), sabotowanie targetów (wywieranie nacisków na redukcję Planu) i tak dalej. Rzecz jasna był to rodzaj gry z udziałem Aparatu, którego zadaniem było „sztuczne” (czyli nie-spontaniczne) wywieranie przymusu ekonomicznego za pomocą dostępnych w owym Systemie narzędzi kijo-marchewkowych.

W jakich ramach mieścił się ten zestaw narzędzi? Otóż w „komunie”, inaczej niż w kapitalizmie, odpowiedzialność za los obywatela ponosił Aparat, zatem generalnie stosowanie instrumentów prowadzących np. do bezdomności bumelanckich jednostek nie bardzo mogło znaleźć się w repertuarze, ponieważ to stanowiłoby dowód porażki Systemu. W rezultacie zrodził się pewien mechanizm balansowania i kompromisów, w których zdecydowana większość aktorów po obu stronach tego niepisanego kontraktu społecznego (zawartego pomiędzy biurokracją aparatową a prolo-kompostem) nie przekraczała (do czasu) pewnych domyślnych granic, akceptując konsensus, że System zapewnia środki do funkcjonowania, w zamian oczekując zaangażowania na pewnym podstawowym poziomie.

Dopóty ten kompromis był rozumiany właściwie przez obie strony—tj. że ceną za liberalny (luźny) czy symboliczny (przyjmujący postać np. nakazów pracy, ale już nie nakazów zaangażowania, entuzjazmu, czy wykręcania targetów na kołowrotku) przymus poświęcania własnego czasu na udział w systemie zatrudnienia był (w danych warunkach technologicznego rozwoju środków produkcji) limit zdolności do konsumowania.

Jak wiemy, ten kompromis stał się z czasem podatny na pęknięcia—czy to z winy jednej, czy drugiej strony tego balansu. Np. pracownicy stawali są coraz bardziej gotowi do eskalacji żądań poprawy własnych zdolności do konsumpcji, jednocześnie nie oferując w zamian żadnych ustępstw, których efektem byłaby intensyfikacja przymusu kręcenia kołowrotkami (np. przybierające brutalne formy protesty przeciwko podwyżkom jadło-gadżetów—głównie habaniny).

Z drugiej strony, np. wezwania do „pomocy” (kooperacji) ze strony Aparatu, który—mimo być może dobrych intencji—nie dysponował pragmatyczną wizją zabezpieczenia omawianego „kompromisu” przed penetracją ze strony szukających nowych opcji ekspansji-grodzeń kapitlisto-imperialistów (połykanie przynęty pożyczek dolarowych, licencje w miejsce filozofii semi-autarkicznej substytucji importu opartej choćby na „piractwie patentowym”, rozsiewanie ziaren konsumeryzmu celem pacyfikacji fermentu etc.)

Powyżej zarysowana dynamika praktycznego przymusu nie-spontanicznego może służyć jako argument tak zwolennikom jak i kontestatorom Systemu przymusu spontanicznego—przyjęcie takiej, czy owakiej pozycji zależy od tego, jakiego typu reżimu jesteśmy zwolennikami (czy który uważamy za mniej opresyjny). Dla jednych nokautującą przewagą kapitalizmu jest to, że nie ma potrzeby budowania kompromisów—kołowrotki kręcą się praktycznie same (bez konieczności łapania i piętnowania bumelantów), a półki są pełne.

Z drugiej flanki system spontanicznego przymusu z definicji czyni wszelkie próby zmniejszenia presji na kręcenie targetów (kosztem m.in. środowiska i komfortu psychicznego kompostowców) praktycznym non-sequiturem, jak i również w praktyce zrywa więź komunikacji pomiędzy Aparatem (którego rolę w kapitalizmie wypełniają Władcy Pieniądza, a.k.a. Globalne Rynki Finansowe, a.k.a. Centralni Planiści Prywatni, za pomocą swoich różnobarwnych minionków z gubmintu) a populacją kompostową, czego ekspresją jest motto ‘because of Markets, or go¨ przy czym „die” należy tu odczytywać w przenośni—przynajmniej w „cywilizowanych” krainach Centrum—jako banicję z kręgów partycypacji, czyli „wegetację” na dopuszczonym przez pragmatyczny leseferyzm marginesie niekompatybilności (na potrzeby którego Aparat buduje systemy zapobiegające wylewaniu się klimatów dickensowskich na ulice, a przynajmniej na te główne).

Bez wątpienia reżim spontanicznego przymusu jest „łatwiejszy” do aplikacji, w porównaniu do przymusu opartego na sztuce kompromisu—tj. w praktyce nieustannych przepychanek wokół dostępnego tortu zasobowego. Jak na razie jeszcze ten dylemat można było sprowadzić do kontra-punktowania ‘(realne) miejsce przy stole decyzyjnym vs. pełne półki’. Niewykluczone jednak, że wkrótce indukowany termodynamiką kolaps w sposób znaczący zweryfikuje tę optykę w taki sposób, że nową normą staną się pustoszejące półki (i baki) przy intensyfikacji deficytu opcji partycypacji w rozmowach „przy stole”. Zdolność do ekono-kompromisu—jako sztuka uprawiana ostatnio gdzieś 30-50 lat temu—wydaje się być kolejną umiejętnością Zachodu utraconą w wyniku dociskania śruby w imię maksymalizacji wolumenów wymiany, które składają się na Totem Pekabu.


1. Mówimy tu o reformizmie w ramach kapitalizmu, ponieważ—jak to w przypadku pomysłów reformistycznych—jest to jedynie pół-środek, czy—często—kolejny pomysł na uratowanie systemu frirajderstwa przed połknięciem własnego ogona. (powrót)

2. Generalnie, w kapitalizmie dominacja towarowego obrotu powierzchniami mieszkalnymi występowała zawsze, ale nie zawsze mieliśmy do czynienia z Totalnością zjawiska dominacji abstrakcyjnej wartości wymiany nad wartością użytkową, którą można obserwować teraz (tzn. gdzieś od od drugiej połowy lat 90-tych). Rzućmy okiem na wykres konfrontujący ceny transakcyjne kwadratów z przeciętnymi zarobkami roboli w U$:

(wersja edytowalna tu)

Jak widzimy, gdzieś do lat 1995-2000 spokojnie działało „prawo” dostosowywania się cenek nieruchomości do średnich zarobków, a nasz „spontaniczny przymus” generowany był prawdopodobnie jeszcze nadal przez „zwyczajny” konsumeryzm (ale w owym czasie już coraz bardziej finansowany kredytem prywatnym). Od 2000 rozpoczyna się dynamika gry na wzrost wyceny aktywów, tj. ceny mieszkań/domów już nie tylko dyskontują ewentualne wzrosty zarobków, ale faktycznie odrywają się od tej bazy, co jest symptomem sytuacji, w której ujawnia się prominentnie abstrakcyjna (tj. niezależna od wartości użytkowych) natura Towaru. [Jak pamiętamy, dobro w postaci dachu nad głową posiada 3 poziomy towaryzacji: (i) kupowanie na rynku celem zaspokajania swoich potrzeb mieszkaniowych, (ii) kupowanie na rynku celem zarabiania na zaspokajaniu potrzeb mieszkaniowych przez innych (wynajem), (iii) kupowanie na rynku w charakterze składnika aktywów celem zarabiania na (spodziewanych) wzrostach wyceny.]

Dalej, ta dynamika została chwilowo powstrzymana przez GFC (który—zdaniem części obserwatorów—był właśnie skutkiem pęknięcia bańki kredytów udzielanych pod zastaw nieruchomości). Jednak gdzieś od 2012 trend oderwania się cenek od bazy powraca i trwa do dnia dzisiejszego. (Przy tej okazji można spróbować sformułować nową definicję kryzysu w kapitalizmie, jako „okres, w którym następuje polepszenie dostępności substancji mieszkaniowej dla zatrudnionych”.)

Co ciekawe, mimo że ten wykres obrazuje stan jednej z najbardziej zaawansowanych gospodarek pragmatycznego leseferyzmu, z podobną sekwencją zdarzeń mamy do czynienia nad Wisłą, gdzie duch „bogacenia się” na wzrostach wyceny aktywów mieszkaniowych również wystartował ok. 2000, również zaliczył swój chwilowy szczyt w 2008, oraz podobnie gdzieś od 2013-15 ponownie zaczął przejmować rolę prime-movera nadwiślańskich kołowrotków.

Inne podobieństwo leży w tym, że o ile „boom” pre-GFC był napędzany głównie hipotekami zaciąganymi przez użytkowników lokali (wspomniany wskaźnik owners occupancy) , o tyle ten obecny jest zdominowany zakupami „inwestycyjnymi” (tj. kupują kamienicznicy—korporacyjni, aspirowacze do klasy lumpen-próżniaczej (żyjącej z „dochodów pasywnych”) oraz inni, różno-maściowi lokowacze nadwyżek finansowych, w którym to schemacie funkcję „spontanicznego przymusu” w coraz większym stopniu przejmuje komorne. (Oczywiście, to jest bardzo uproszczony obrazek bieżącej sytuacji; należałoby np. przeanalizować, jakie są mechanizmy, które—mimo wzrostu podaży—nadal pozwalają czynszom rosnąć w wielu lokalizacjach szybciej niż dochodom najemców). (powrót)

3. Notabene—Dania przoduje zarówno w ilości mkw na osobę, jak i w wielkości zadłużenia prywatnego per capita—zbieg okoliczności? (powrót)

1 komentarz do “Quasi-spontaniczny przymus ekonomiczny a ziemia

  1. Pingback: W 2021 pękła w Polsce bańka na rynku nieruchomości

Możliwość komentowania jest wyłączona.