Reaktywacja systemu „nakazowo-rozdzielczego” – nowa perspektywa

(Odcinek zainspirowany komentarzem internauty citizencokane  do tego wpisu Jehu.)

Niezaprzeczalnym faktem z życia współczesnego kapitalizmu jest zjawisko masowego występowania stanowisk pracy najemnej typu superflouos, tj. takich, które w żaden bezpośredni (czy najczęściej nawet nie w  pośredni) sposób nie przyczyniają się do zwiększenia efektywności zagospodarowania zasobów (bądź inaczej: nie wytwarzają wartości użytkowej).

Typowymi przykładami tego typu praco-najemno niewolnictwa będą biurwy gubmintowe, cała potężna armia rzucona na front sprzedaży, obsługa zbędnych czy sub-optymalnych z punktu widzenia zasobowego łańcuchów dostaw, jak również załogi zaangażowane najpierw do wytworzenia, a następnie do utylizacji „nadmiarowej” (czy zaplanowanej pod kątem wartości wymiany, a nie wartości użytkowej) produkcji i towarzyszących jej odpadów, pracownicy zakładów wytwarzających przedmioty na potrzeby ostentacyjnej konsumpcji  jak i produkujący środki przeznaczone do eksterminacji innych sapiensów czy w ogóle stworzeń wszelakich,  a także prolo-kompost zaangażowany do wykonywania usług służących li-tylko podtrzymaniu statusu klasy próżniaczej (kamerdynerzy, trenerzy zwierza domowego, polerowacze sreber etc.), plus do tego  praktycznie cała sfera finansów i ubezpieczeń (czy ogólniej – większość siły roboczej angażowanej na potrzeby obsługi obiegu cząstek pieniądzowych jak księgowi, doradcy, maklerzy, windykatorzy etc.), większość gargantuicznego aparatu ds. ochrony własności prywatnej, funkcjonariusze aparatu masowej dezinformacji  – wymieniać można by jeszcze długo, ale może kiedyś poświęcimy cały odcinek na stworzenie takiego katalogu, natomiast dziś o szczególnych perspektywach, które otwiera taki patologiczny społeczny podział pracy. Ale – wróć! – nieomal popełnilibyśmy poważne faux pas, pomijając w tej litanii zbędnych posad ekonomistów! Teraz dopiero możemy kontynuować.

Problem polega na tym, że dopóki króluje algorytm typu M(t2) > M(t1), nikt nie podejmie się tak monumentalnego zadania, jakim byłoby ustalenie faktycznych rozmiarów całej sfery superflouos. Dysponujemy tylko różnymi szacunkami udziału wolumenu tych nie-służących-zaspokajaniu-realnych-potrzeb prolo-godzin, które wahają się w bardzo dużym zakresie – od powiedzmy 50%, aż do nawet 90. Taki rozrzut jest oczywiście nie-akceptowalny, jeżeli chcemy poważnie rozmawiać o alternatywach, w tym np. o zastąpieniu motywacji zapewnianej obecnie przez reżim praco-najemno niewolnictwa jakimś innym, jak można mieć nadzieję, mniej opresyjnym systemem, co właśnie jest tematem dzisiejszego odcinka.

Brak twardych analiz statystycznych przygotowanych pod tym specyficznym kątem nie jest jednak w stanie powtrzymać naszych prób samodzielnego zgrubnego oszacowania wielkości tego marnowanego rok-rocznie kawałka tortu prolo-godzinowego. Za przykładową podstawę do takiej serwetkowej analizy przyjmijmy znany stąd schemat podziału pracy w wiodącym kraju leseferystycznego Centrum. Przyjmując do wyliczenia agregatu posad superflouos metodę eliminacji – spróbujmy najpierw ustalić sektory, w których zatrudnienie można uznać za przyczyniające się do wytworzenia przydatnej wartości użytkowej, na które będą składać się:

  • rolnictwo/leśnictwo/rybołóstwo – zatrudnieni i samo-zatrudnieni stanowią łącznie 1,5% całej siły roboczej [1]

  • przemysł wytwórczy i wydobywczy – 7,9%, z czego dajmy na to może nawet 50% produkuje gadżety zbędne/nadmiarowe/ostentacyjnej konsumpcji – zostaje 4%

  • budowlanka 4,3%, zostawiamy 3%

  • górnictwo 0,4%

  • usługi komunalne – akceptujemy całość, czyli 0,4%

  • transport i magazynowanie 3,2% (z czego zaliczamy hojnie 1,6% jako faktycznie potrzebne)

  • edukacja – 2,3% (z czego obecnie gros to tresura trening dyscyplinujący dla przyszłych proli, ale, doceniając rolę nauczania i zakładając możliwość przewartościowania celów tego sektora zostawmy tak, jak jest),

  • służba zdrowia – 12% (sic!)

  • + uznajmy jeszcze 2% dla stanowisk dystrybucji (handel det. i hurtowy – dotąd razem 14%) i 2% z sektora gubmintowego (obecnie ~14%) [2]

Suma-sumarum daje to udział stanowisk potrzebnych na poziomie 29,2% – czyli z marginesem bezpieczeństwa można przyjąć 30%; ergo – ze wszystkich obecnie angażowanych prolo-godzin 70% reprezentuje parę w gwizdek, czyli robotę typu superflouos.

Pytanie: czy np. w Trzeciej Neoliberalnej poziom ten będzie istotnie różny? Naszym zdaniem może być on z pozoru nieco niższy, ale należy mieć na uwadze, że nad Wisłą większa niż w US część pracowników angażowana jest celem zaspokajania realnych potrzeb mieszkańców innych terytoriów (tj. produkują na eksport). Zwróćmy też jeszcze uwagę na pewną uderzającą aberrację – podczas gdy w US w służbie zdrowia pracuje 12% całej siły roboczej, w PL – wg. tego źródła – będzie to niecałe 6% (a to samo źródło podaje z kolei jeszcze wyższy – bo 13%-owy udział tego typu zatrudnienia w US).

Można jednak spotkać się z opiniami, że udział prolo-godzin typu superflouos jest w rzeczywistości jeszcze wyższy (nawet 90%). Taka hipoteza wynikać będzie z konstatacji, że obecnie – z uwagi głównie na zduszone przez neoliberałów płace – inwestycje w techniki praco-oszczędzające są na mocno sub-optymalnym poziomie, nawet w krajach Centrum. W takim środowisku kapitaliście z reguły bardziej opłaca się „załatwić” sobie tanią siłę roboczą (np. z importu), bądź dokonać outsourcingu, aniżeli zainwestować  dajmy na to w roboty.

Ze względu na tę hipotetyczną „lukę technologiczną” pragmatyczna (i autentyczna) memetyka pro-prolowa często wskazuje na potrzebę wymuszonej akceleracji po to, aby substytucję pracy ludzkiej na odpowiednim poziomie zafundowali nam sami kapitaliści podążający swoimi indywidualnymi ścieżkami maksymalizacji zysku. W tym scenariuszu odpowiednią do tego celu motywację miałaby zapewnić wywalczona strajkami powszechnymi, zamordystyczna i radykalna ustawowa redukcja wymiaru czasu pracy.

Ale idąc dalej – w naszej dzisiejszej narracji zakładamy, że jedyną realną przeszkodą na drodze do zakończenia niechlubnej, blisko 10k-letniej historii sapiensowego frirajderstwa, pozostaje problem motywacji. Tzn. nie istnieją bariery technologiczne (ani też jeszcze jak na razie – a przynajmniej załóżmy na potrzeby dzisiejszego wywodu, że jeszcze nie – bariery zasobowe) do tego, aby obecny medianowy (racjonalny) materialny poziom życia zapewnić przy użyciu gdzieś w granicach 10-30% obecnych nakładów siły roboczej.

Natomiast z drugiej strony należy mieć świadomość faktu, że prawdopodobnie nigdy nie da się uniknąć do końca dylematu, kto miałby realizować zestaw pewnych niezbędnych do zapewnienia akceptowalnego poziomu bytowania populacji czynności, a które charakteryzować będą się nadzwyczajną uciążliwością, a stąd mało kto będzie skłonny podjąć się ich wykonywania przy założeniu braku czynnika jakiegoś zewnętrznego przymusu. Obecnie ten czynnik dostarcza uniwersalna wyciskarka prolo-godzin zwana rynkiem pracy.

I o ile współczesny system leseferystyczny faktycznie zapewnia to, że na nawet najbardziej odstręczające stanowiska z reguły zawsze mamy nadmiar kandydatów, o tyle – przy okazji – ten reżim generuje gigantyczne marnotrawstwo zasobów, w tym – co istotne dla dzisiejszej pogadanki – zasobów prolo-czasu, a warunkiem jego funkcjonowania wydaje się być taka patologiczna forma społecznego podziału pracy, gdzie zajęcia najbardziej uciążliwe skojarzone są najczęściej z najpodlejszymi benefitami płynącymi do kieszeni ich realizatorów [3].

Ale jaką dokładnie rolę w transformacji do jakichś lepszych systemów motywujących odegrać miałoby dokładniejsze od serwetkowych zgadywanek oszacowanie rozmiaru tego marnotrawstwa (czyli ustalenie udziału superflouos jobs w całym wolumenie zrealizowanych prolo-godzin)?

Otóż jeśli taki udział okazałby się być faktycznie na odpowiednio wysokim poziomie, otworzyłoby to furtkę dla różnego rodzaju memetyk konfrontujących leseferystyczną grawitację i – co istotne – twardo kontestujących racjonalność kapitalistycznej wersji społecznego podziału pracy per se.

Podstawową taką memetyką będzie ta, w której – wobec np. czterokrotnie krótszego wymiaru pracy wymaganego do utrzymania obecnego przeciętnego materialnego poziomu życia – nie będzie żadnego problemu w tym, aby w jakimś hipotetycznym nowym systemie zdać się wyłącznie na dobrowolną i być może naturalną skłonność sapiensów do uczestnictwa w społecznym podziale pracy, który – po racjonalizacji – nie będzie w ogóle przypominać obecnego kołowrotkowego reżimu, w którym znacząca część zajmującego min. 1/3 doby wysiłku związanego z pracą płynie w sposób oczywisty do kieszeni kapitalistów.

Takie partycypacyjne inklinacje prawdopodobnie miał na myśli Keynes, kiedy pisał o „Starym Adamie” – czyli o jakimś czynniku w sapiensowych obwodach korowych, który sprawia, że standardowy człek wręcz odczuwa potrzebę wykonania jakiejś pożytecznej pracy (w rozsądnym, nie zamulającym wymiarze) tak, że w zasadzie model typu np. 2h x 5 dni w ogóle nie wymagałby jakiegokolwiek środka „zewnętrznej” motywacji, a jedynie tylko organizacji. Inaczej mówiąc, taki urealniony wymiar pracy stanowiłby wręcz jakąś pożądaną formę urozmaicenia wypełnionego w 90% czasem wolnym (i zajęciami dotyczącymi swojego własnego obejścia) standardowego sapiensowego dnia.

Być może tak by było, ale w dzisiejszym odcinku przekornie przyjmiemy pesymistyczną interpretację sapiensowej natury, zakładając (słusznie lub nie), że w każdym z nas tkwi zatrute ziarno frirajderstwa, a stąd zaadoptowanie takiego pełno-swobodnego modelu partycypacji doprowadziłby niechybnie do stanu, w którym obsada wspomnianych, najbardziej uciążliwych zajęć stałaby się szybko problemem, który następnie w krótkim czasie doprowadziłby do wąsko-gardłowego zblokowania się całych łańcuchów dostaw, a w konsekwencji do załamania się produkcji.

Wobec takiego hipotetyczno-pesymistycznego dictum pozostaje rozważenie opcji pragmatycznego wskrzeszenia systemu nakazowo-rozdzielczego, która – wdrażając pewne znane z niechlubnej historii twarde instrumenty przymusu – byłaby jednak nadal przekonująca w stopniu wystarczającym, aby zyskać szerokie poparcie populacji, jako system w sposób oczywisty mniej uciążliwy od obecnego.

Co dokładnie mamy na myśli, mówiąc o „instrumentach przymusu”? Z historii ”komuny” znane są nam takie narzędzia dyscyplinujące jak np. nakazy pracy. Ale jednocześnie wiemy, że „komuna”, podobnie jak neoliberalizm, nie przypisywała (przynajmniej w praktyce) żadnej inherentnej wartości prolo-czasowi wolnemu. Ponadto można przyjąć, że obecnie efektywność procesów produkcyjnych jest być może nawet kilkukrotnie wyższa w porównaniu do warunków, którymi charakteryzowały się zakłady pracy czy PGR-y w latach 70-tych XX w. Dalej, infrastruktura, techniki transportu, komunikacji, przetwarzania danych są również na znacznie wyższym poziomie. Dodatkowo, zakładając, że takie pochłaniające zasoby materialne jak i prolowe obszary (w owych czasach prowokowane stanem potencjalnej inwazji imperialistów) jak obronność czy zachowanie wewnętrznej kontroli nad populacją, mogłyby w warunkach takiego nowego kompromisu zostać w znacznym stopniu zredukowane, zaczyna nam się jawić interesująca alternatywa systemu nakazowo-rozdzielczego, w której potencjalna intensywność czy uciążliwość przymusu pracy byłaby znacznie mniejsza niż za historycznej „komuny”.

Stąd też – jeśli w tej nowej odsłonie starego pozbylibyśmy się wszelkich zbędnych elementów i naleciałości reżimowych oraz zaangażowalibyśmy współczesne techniki wytwarzania – uciążliwości, dotąd pawłowo-kojarzone z  jesienią systemów nakazowo-rozdzielczych, mogłyby ulec redukcjom w stopniu wystarczającym do reaktywacji debaty.

Załóżmy przykładowo scenariusz, w którym – kompromisowo i realistycznie jak w powyższym wyliczeniu – jedynie cirka 30% obecnych nakładów prolo-godzin służy zaspokajaniu realnych potrzeb populacji (tj. wolumen stanowisk superflouos wynosi 70%). Dodatkowo – według cytowanych w poprzednich odcinkach szacunków – prawie 20% zdolnej do pracy siły roboczej nie partycypuje obecnie w ogóle w społecznym podziale pracy (+ oczywiście 2-3 procent populacji, które składa się na klasę próżniaczą). Czyli – suma-sumarum – nawet ponad 80% całej puli dostępnych zasobów pracy przyjmuje w reżimie kapitalistycznym formę albo pary w gwizdek, albo też nie wytwarza pary w ogóle; ergo: całość wartości użytkowej dostarcza praca ~20% zdrowej populacji w wieku produkcyjnym.

W kolejnym kroku przełóżmy to na czaso-wymiar pracy, ale tym razem w ujęciu nie tygodniowym, ale całego cyklu typowego aktywnego prolo-życia. Przyjmijmy, że typowym, średnim reżimem jest obecnie 35 lat zatrudnienia w standardowym wymiarze 5 x 8h tygodniowo. Utrzymując standard tygodniowy bez zmian mamy: 35 lat x 0,2 = 7 lat. Czyli – celem zapewnienia obecnego poziomu życia, po ścięciu całej czapy zajęć typu superflouos, każdy zdolny do pracy prol musiałby spędzić 7 lat życia (5 dni w tygodniu po 8 h), aby produkcja gadżetów służących zaspokajaniu potrzeb całej społeczności mogła być bez problemu realizowana.

Teraz – wracając do sugestii z powoływanego na wstępie komentarza programowego: zakładając pesymistycznie brak innej motywacji jak tylko nakazowo-rozdzielcza – rozwiązaniem, przynajmniej tymczasowym, byłoby coś na kształt „skoszarowanej” czy  quasi-zmilitaryzowanej [4] siły roboczej. Autor cyt. komentarza przyjął następujący schemat – w wieku 15-20 lat „zmilitaryzowana” praca w niepełnym wymiarze połączona z edukacją/przysposobieniem zawodowym, następnie w wieku od 20 do 25 lat poddana podobnemu drylowi praca na pełny etat. Po 25 roku życia – finito – zero obowiązku pracy – utrzymanie do końca życia zapewnia nam kolejna generacja kolektywistów. Czyli „emerytura”, czy może raczej ekonomiczna wolność, w wieku NIE 65 czy 70 lat, ale w prezencie na dwudzieste-piąte urodziny.

To pasuje do naszych powyższych wyliczeń: 5 lat x ½ etatu + 5 lat x cały etat = 7,5 lat pracy w „pełnym wymiarze”. Po osiągnięciu wieku 25 lat obowiązki jednostki względem społeczności uznane byłyby za wypełnione, a artykuły potrzebne do dalszego życia dostarczane byłyby tak spełnionemu pracownikowi przez kolejne, młodsze pokolenia hufców pracy w ramach takiej uwolnionej od reżimu monetarnego repartycji.

Oczywiście, nie można wykluczyć różnych wariacji tego systemu, gdzie np.  jednostki chcące po spełnieniu bazowego obowiązku nadal uczestniczyć w społecznym podziale pracy, mogłyby w zamian być w jakiś (nie-monetarny) sposób nagradzane dodatkowo za fakultatywne kontynuowanie partycypacji (np. nadwymiarowe mieszkanie, nadmiarowe przydziały kWh, wynagrodzenia oparte na kulturze dobrowolnych prezentów [5] czy wzajemnych przysług, ale także benefity poza-materialne, jak status, które – choć rzadko obecne w świecie Zachodu – posiadają nadal znaczenie w tradycyjnych społecznościach Orientu).

Niewątpliwie spora część tych, którzy odnaleźli się w mało uciążliwych fizycznie, a mogących przynosić satysfakcję „kreatywnych” zadaniach (jak np. naukowcy, wynalazcy, rzemieślnicy czy artyści) zdecydowałaby się uprawiać – permanentnie czy dorywczo – takie działki jeszcze długo po przekroczeniu „emerytalnego” wieku 25 lat. Ale niewykluczone też, że zew „Starego Adama” dopadałby powszechnie wszystkich „emerytów”, dzięki czemu materialny standard życiowy populacji miałby szanse nadal rosnąć – tym razem spontanicznie, bez potrzeby angażowania zaganiających algorytmów.

Teraz pytanie – czy taka memetyka – poddanie się quasi-militarnemu drylowi przez 10 lat w zamian za obietnicę, że w pozostałym czasie życia będziemy mogli cieszyć się prawdziwą wolnością, tzn. będziemy mogli robić przez pozostałe statystycznie 65 lat życia to, co dusza zapragnie (pod warunkiem, że nie będą to czynności w jakikolwiek sposób nadwyrężające limitów termodynamicznych czy środowiska), mając gwarancję społecznego kontraktu, że nigdy nie zabraknie nam przynależnej, wynikającej z dostępnych zasobów, działki zaspokajającej podstawowe potrzeby – czy taki kontrakt mógłby jawić się jako atrakcyjny?

Rzecz jasna dokładne zasady takiego kontraktu zależeć będą od od tego, jak duży jest nasz graal zatrudnienia superflouos (+ udział nie-partycypacji). Powyższa kalkulacja odnosiła się do poziomu 70%. Jeśli okazałoby się, że poziom ten jest niższy – dajmy na to tylko 50% – liczba wymaganych lat wymuszonej systemowo pracy musiałaby wynieść (uwzględniając jak wyżej 20% populacji, która w kapitalizmie z jakichś przyczyn nie partycypuje) już 14, czyli 2 x tyle (łącznie do 32 roku życia). W takim wypadku niewątpliwie cała idea takiego kolektywistycznego kontraktu społecznego straciłaby znaczną część swojego uroku. Ale nawet taka pesymistyczna perspektywa – racjonalnie – powinna dostać szanse bycia poddaną pod rzeczową debatę społeczną; bez wątpienia niektórzy – nawet wobec takiego „oświecenia” – nadal będą preferować kołowrotkowanie do osiągnięcia wieku 65-70, czy być może nawet więcej lat w warunkach reżimu leseferystycznej dystopii zafiksowanej na marnotrawstwie zasobów, natomiast chyba nadal warto spróbować znaleźć odpowiedź, czy aby na pewno byłaby to większość?

Naturalnie takie kwestie jak ile zasobów czy ile energii będzie dostępne dla danej społeczności mogą być czynnikiem, który może przechylić szalę decyzji o akceptacji czy o nie-akceptacji takiego układu, ale należy pamiętać, że limity zasobowe będą też wpływać na poziom życia tych społeczności, które wybrałyby kołowrotkowanie przez 35, zamiast 10 czy 14 lat. Ponadto, odejście od motywowania za pomocą algorytmów wartości wymiany już samo w sobie niesie potencjał gigantycznych – rzędu kilkudziesięciu % – oszczędności realnych zasobów surowcowych.

Dodać należy, że taki system – jak każdy inny – będzie cechować się pewnymi niedoskonałościami. Np. przydział zadań – ‘wy kolego czyścicie, jak wczoraj, szambo, a tamta zgrabna i miła kolektywistka podlewa ogródek’ – będzie nieuchronnie generować potencjał do patologii na linii wyznaczacze–wykonywacze zadań (choć teoretycznie można to zminimalizować rotacją czynności uciążliwych, a przy tym nie wymagających zaawansowanych kwalifikacji).

Jeśli chodzi o kwalifikacje – niewątpliwy dylemat będą prezentować posady wymagające zarówno wysokich umiejętności jak i doświadczenia, czego najdobitniejszym przykładem będą chyba łapiduchy. Zakładając ulotność czynnika misji czy powołania, jedynym rozwiązaniem wydają się pewne nieuchronne kompromisy czy odstępstwa od egalitarnego podejścia, gdzie przynajmniej kasta doktorków cieszyłaby się pewnymi nadzwyczajnymi przywilejami w zamian za dłuższy od standardowego czas zaangażowania na rzecz społeczności. Ale uprzywilejowanie akurat tej kasty – ludzi, którzy z reguły przynajmniej w jakimś stopniu muszą być z racji charakteru wykonywanych funkcji wyposażeni w pewne dozy empatii – wydaje się czymś znacznie bardziej rozsądnym w porównaniu do obecnej sytuacji, gdzie warunki rozdysponowania zasobów dyktują psychopaci z kasty wierzycielsko-rentierskiej.

Nie ulega wątpliwości, że nawet przy stwierdzeniu korzystnego (dla propagowania opisywanych tu zmian) udziału wolumenu stanowisk superflouos, opozycja na rzecz konserwacji status quo byłaby zaciekła. Oprócz kapitalistów, strumieni kontr-memetyki dla całego takiego konceptu gospodarowania należałoby oczekiwać ze strony wszystkich tych, którym obecny system 35-40 letniego praco-najemno niewolnictwa stwarza możliwości dysproporcjonalnie wysokiego udziału w konsumowaniu puli dostępnych zasobów, od przedstawicieli wyższej klasy średniej, czyli np. kasty prawników, finansjerki, IT etc. zaczynając, ale także ze strony pewnej części standardowej klasy średniej, dla której wyuczony konsumeryzm stanowi istotną, jeśli już nie-niezbywalną część budulca egowego, czy też wszystkich tych, dla których sens życia wyznacza pierwiastek randroidalny (tj. napawania się własnym relatywnie wyższym statusem materialnym/hierarchicznym).

Trudno określić z-głowowo, jak przedstawiałyby się proporcje zwolenników spędzenia statystycznie 60 czy 50 lat życia w czilaucie vs. połączone siły załóg napinaczy, minionkowców kapitalistów i klasy credentialed (profesjonalnych usprawiedliwiaczy obecnego systemu). Niestety – w praktyce najprawdopodobniej nie będziemy się mieli okazji o tym przekonać ani nawet o to zapytać, przynajmniej dopóki „efektywność”, „naturalność” i „racjonalność” współczesnego systemu frirajderstwa zwanego kapitalizmem nie stanie się przedmiotem świadomej kontestacji prolo-kompostostowców.

Jak na razie szalę przeciw nawet samemu podniesieniu sprawy ‘zostań emerytem w wieku 25-30 lat’ na forum publiczne blokuje choćby sam fakt, że memetyka rozsiewana przez minionków kasty frirajderów jest znacznie bardziej zaawansowana i zorganizowana w porównaniu do chaotycznych pojękiwań płynących ze strony samo-zadeklarowanych obrońców prolo-interesów, zwanych kolokwialnie lewicą.


1. W zasadzie – przy obecnej skali marnotrawstwa – należałoby nawet i tę symboliczną wartość zredukować o połowę; niemniej jednak – pozostając w duchu odchodzenia od destruktywnego rolnictwa przemysłowego – nieuniknionym logicznie następstwem będzie z kolei zwiększenie pracochłonności na rzecz jakości, stąd też zostawiamy 1,5% bez korekty.

2. Dlaczego zostawiamy tylko 2% gubmintowców (z 14%)? Otóż przyjmujemy za dobrą monetę legendy PRL-u, wg. których liczba urzędników wynosiła 150k – tj. cirka 0,7% populacji w wieku produkcyjnym i struktury jakoś działały. Pozostała rezerwa 1,3% – czyli w obecnych warunkach PL 200-250 k – miałaby by w tej wersji posłużyć do obsadzenia – w razie potrzeby – struktur utrzymania porządku, sądownictwa i ew. obrony.

3. Jeśli już o tej patologii wynagradzania: istnieje pewien dość szczegółowo opracowany i odmienny od dziesiejszego koncept mający za cel przełamanie dominacji algorytmu wartości wymiany jako narzędzia motywacji i który postaramy się przedstawić w skrócie w którymś z kolejnych odcinków.

4. Chodziłoby tu bardziej o przyjęcie stosunków służbowych typu koszarowego, tj. nadzwyczajne sankcje za odmowę wykonywania pracy (np. przedłużenie czaso-trwania reżimu przymusu), niż o skoszarowanie per se; tj. w czasie wolnym pracownik mógłby robić co mu się podoba, natomiast nie miałby prawa nie zastosować się do nakazu pracy bez uzasadnienia.

5. Takie fenomeny występują także w warunkach reżimu zmonetaryzowanej gospodarki kapitalistycznej, np. nam znany jest przykład mocno obleganej, „pełno-etatowej” (i ponoć całkiem skutecznej) szeptucho-znachorki  która nie stosuje sytemu „taryf”, polegając całkowicie na dobrowolnych datkach. Także np. przeważająca część osób generujących różne nowe wynalazki nie wydaje się kierowana motywacją hajsową, a raczej jakimś wewnętrznym przymusem poszukującego umysłu   – ponieważ większość nowatorskich, lepszych czy gorszych, rozwiązań kończy swoje życie albo w szufladach albo – jeśli twórca ma środki (i cierpliwość) ku temu – na etapie rejestracji wynalazku.  W warunkach kiedy środki podstawowego utrzymania byłyby zapewnione, tego typu aktywność – teoretycznie – powinna wręcz rozkwitnąć!

3 komentarze do “Reaktywacja systemu „nakazowo-rozdzielczego” – nowa perspektywa

  1. Pingback: Coming to grips with the superfluous population | The Real Movement

  2. Alexander

    There is of course, also the massive gains in automation that could be made now that profitability is constraining things, as it does now. So then there would be even fewer labor hours needed. I do think that the elimination of drudgery and the reduction of the ’25 years’ would be a goal of such a society.

    Polubienie

Możliwość komentowania jest wyłączona.