Ratuj gubmincie! czyli o różnych wymiarach ekono-utopii

Dawno dawno temu pewien gość-wykładowca na jednym z prowincjonalnych ośrodków wpajania nauki upadłej – jakiś skamielino-keynesista zabłąkany pośród nowo-nawróconej na falach doktryny szoku kadry entuzjastów bezkompromisowego dopychania proli kolanem ostrego tayloryzmu  – wypowiedział jedno z niewielu zdań, które utkwiły w naszej pamięci z całego tego toku anty-nauczania: ~„kapitalista jest bezradny wobec siły państwa; państwo może dowolnie wykorzystać swoją moc tak, żeby zmobilizować kapitalistę do zachowań, które uzna za słuszne czy stosowne  do swoich celów”.

Być może w ten właśnie sposób nastąpiło zasianie ziarna, które, nawet po latach wciągania sporych dawek socjal-darwinizmu, czekało spokojnie na odpowiedni moment zwątpienia, żeby zaowocować spontanicznie i znienacka blogowaniem o doktrynie, której generalnym przekazem jest właśnie podejście, rekomendujące między wierszami zobrazowanie kapitalistów jako zwierzostanu użytkowego, nie zaś jako naszych ulubionych zwierzo-pupili, wobec których czujemy się zobowiązani dostarczać regularnie pożywną karmę  (czyt.: wytrenowaną i odpowiednio zmotywowaną siłę roboczą czy dotacje do otwierania miejsc wyzyskobrania), sprzątać kuwety (socjalizować zeksternalizowane koszty demolki środowiska przez prywatnych producentów) i kompulsywnie ich smyrać (nie zapominać o uchyleniu czapki praco-rozdawaczom w obecności mediów i łasić się do nich podczas sabatów w Krynicy) w nadziei, że takie zwierzątko domowe zrewanżuje się nam w jakiś magiczny sposób, np. spojrzy na nas przychylnie oczętami czy nie narobi kupy na środku salonu (tu, żeby odkryć karty: nasza mowa jest czcza, bo sami jesteśmy w służbie dwóch koto-overlordów). Ta, konfrontująca w jakimś stopniu dopieszczanie kapitału, doktryna pragmatycznego (jak zakładaliśmy) spojrzenia na ekono-kapitalistyczny świat to było MMT, blogowane poprzednio tam.

Nie zamierzamy podważać teoretycznej racji naszego ekstrawaganckiego wykładowcy X ani tym bardziej nie odważylibyśmy się kontestować logiki, za pomocą której realiści rynkowi opisują elegancko mechanikę kapitalizmu. Niemniej jednak obserwacja faktycznych zachowań aparatu państwa na przestrzeni dziejów, w tym także (czy zwłaszcza) kiedy dominowały kapitalistyczne metody organizacji angażowania i dystrybucji zasobów, skłania do refleksji, czy aby na pewno pragmatyczno-użytkowe podejście do kapitału jest rzeczywiście jakąś w ogóle dostępną opcją, nawet w warunkach (obwoływanej czasem jako historio-zwieńczająca) liberalnej demokracji przedstawicielskiej. Czyli czy nasze zwierzątka, które zamiast mleka dają pracę i które teoretycznie hodujemy, zapewniając im m.in. bezpieczne żerowanie na wygrodzonych na potrzeby tej hodowli terenach własności prywatnej – czy te stworzonka faktycznie przeżuwają oddane im zasoby w ramach i granicach wyznaczonych naszą demokratyczną kontrolą tak, aby w stosownym czasie zwrócić społeczeństwu nakłady poniesione na ich ochronę, dokarmianie i usuwanie ich odchodów, najlepiej z jakąś nawiązką? Czy może jednak ulegliśmy iluzji, podobnej do tej, która każe nam wierzyć, że w starciu ‘sapiensy vs. reszta natury’ jesteśmy zwycięzcami, którym należy się nagroda w postaci permanentnego dostępu do dywidendy środowiskowej? Czy w rzeczywistości nie jest przypadkiem tak, że to właśnie my jesteśmy przedmiotem hodowli, któremu w ramach rozrywki dane jest co 4 czy co 5 lat wybrać sobie nowego (czy jeśli nam się podobało – z powrotem starego) oborowego i łudzić się dalej, że skoro ten nasz ulubiony obsługiwacz naszych bieżących potrzeb wlewa nam co dzień pożywną karmę do naszego koryta, to musi być chyba naszym sługą (i chyba podobnie kapitaliści, skoro ot tak rozdawają nam pracę, podczas gdy mogliby ją trzymać tylko dla siebie)?

Jeśli zadamy sobie trud prześledzenia ekono-dziejów, te nieliczne działania aparatu gubmintowego, które można by uznać za przeprowadzone w interesie prolo-masy, były najczęściej ustępstwami wymuszonymi przez jakiś zbieg okoliczności. I tak np. ulubiony totem złotowiekowców – czyli New Deal – wiadomo: załamanie produkcji opartej na algorytmie wartości wymiany pod ciężarem długu prywatnego[1] w l. 1929 ~1933 niewątpliwie napędzić musiało poważnego stracha kapitalistom; to właśnie pewna niezręczność czy nierozwiązywalność tej sytuacji za pomocą klasycznych leseferystycznych narzędzi wymogła śrubo-poluzowanie dyscypliny cząsteczko-pieniądzowej i interwencję, w której gubmint wcielił się chwilowo w rolę praco-rozdawacza (choć oczywiście zdaniem niektórych lepiej – ale czy pragmatyczniej? – byłoby poczekać na zrealizowanie się scenariusza, w którym głodni pożrą bezrobotnych, po czym powróci naturalna nirvana równowagi rynkowej, a zresztą problemu po pierwsze w ogóle by nie było, gdyby pozwolić działać wróżce-naturalno-stopo-procentuszce, której moce zasabotowała konspiracja kolektywistów, kwestionujących jej istnienie).

Z kolei emblematy państwa opiekuńczego (publiczna niekomercyjna służba zdrowia, edukacja, ubezpieczenia społeczne, transport etc.), które pojawiły się gdzie-niegdzie na większą skalę po IIWŚ być może były rzeczywiście jedynym znaczącym przykładem pro-prolowej aktywności państwa. Trudno jednak definitywnie określić, czy ta łaska spłynęła naturalnie czy przypadkiem na fali post-wojennego optymizmu, czy może jednak była to oznaka chwilowej słabości gubmintów, które kierując się zapobiegliwością, wzięły się za budowę bufora bezpieczeństwa, mającego powstrzymać ewentualną globalną penetrację prolo-świadomości wirusem kolektywizmu i następujące wskutek tego rozlanie się „komuny”. Tę drugą wersję potwierdzałby fakt, że od kiedy ‘nie ma się już co rozlewać’ państwo, czując odpowiednią swobodę manewru, zwietrzyło okazję, żeby się z tych socjal-fanaberii stopniowo zacząć wycofywać; ta zmiana kontraktu jest tym łatwiejsza, że odpowiednio przekonująca dla większości gospodyń domowych memetyka brako-pieniężności, sklecona przez ferajnę monetarystów z Chicago, korzystnie leżała na podorędziu od lat 1960-70-tych.

Kolejny prolo-tryumf: 8-godzinny dzień pracy, to z kolei efekt circa 100-letniej uporczywej walki (i wielu ofiar, które ekspresję takiej roszczeniowości przypłaciły życiem); niestety – po zdobyciu tego przyczółka, który pierwotnie identyfikowany był często jako jedynie etap ku dalszemu poluzowaniu reżimu praco-najemno-niewolnictwa, ta kampania najwyraźniej została zaniechana, efektem czego jest widoczny brak postępu (czy nawet symptomy regresu) na froncie redukcji wymiaru czasu pracy najemnej (nieliczne wyjątki tylko potwierdzają regułę, a i tak są przedmiotem zaciekłego ataku leseferystów oraz, jak się wydaje, są powodem do oburzenia dla tych proli, dla których ostre praco-wciąganie nadal tożsame jest z budowaniem bogactwa; vide legendarne lenistwo i bezczelny hedonizm prolo-żabojadów, którym nie chce się wyzysko-nadstawiać dłużej niż zaledwie 35h/tydz.; niech im socjal na pohybel pochłonie wszystkie pieniądzo-cząstki!).

Podobnie, płace minimalne – oprócz tego, że w krajach leseferystycznych czempionów często wykazują trwałe tendencje spadające (w wartościach realnych oczywiście, np. w US maksimum odnotowane było pod koniec l. 1960-tych), sam fakt ich ustanowienia jest wyrazem pragmatyzmu – współcześni praktyczni leseferyści są zbyt cwani, żeby proli dyscyplinować głodem (ba! co mniej umiejącym korzystać z wolności bogacenia się prolom dostarczane są stosowne kupony, pozwalające zasilić się w kalorie potrzebne do wykonywania czynności wyzyskodawania czy także do dalszej reprodukcji swojej siły roboczej, które jednocześnie korzystnie akcentują dobroduszną stronę mocy praktycznego leseferyzmu); istnieją bardziej estetyczne sposoby prolo-dyscyplinowania, które działają prawie równie skutecznie, a przy tym pozwalają na replikację memów/emblematów sukcesu „nie-mającego-alternatywy” modelu leseseferytyczego w skali globalnej, gdzie głód doskwiera prawie wyłącznie w tych miejscach, które stoją nisko w rankingach typu Doing Business, czyli wrogich praco-rozdawaczom. CBDU.

Nawet w odniesieniu do czasów tzw. „komuny” – czyli jakichś prób immunizacji stylu gospodarowania od grawitacji algorytmu Mt2 > Mt1 – twierdzenie, że państwo kierowało się priorytetem interesu proli, wydaje się być naciągane i nierealistyczne. Można raczej odnieść wrażenie, że miejsce menedżmentu, którego rolą w skorporacjonalizowanym kapitalizmie jest zaganianie proli do roboty na zlecenie Posiadaczy, zajął aparat biurokratyczny, który w końcu – kiedy para-kolektywistyczne metody ekstrakcji wartości dodatkowej stały się nie-efektywne z punktu widzenia tego aparatu (tj. kiedy dyscyplinowanie proli do wytwarzania odpowiedniej wartości dodatkowej zdolnej zaspokajać ambicje biurokratów za pomocą transparentów ‘partia z narodem ku socjalizmowi’ stało się niewykonalne) – wtedy sam ten aparat stał się motorem przestawienia gospodarki na leseferystyczne, święto-własnościowe tory, z całą temu towarzyszącą neofito-gorliwością.

Takie procesy transformacji (zwrócenia proli marnotrawnych na łono Wielkiego Lesefera) były do pewnego stopnia instynktownie (acz chaotycznie) kontestowane przez prolo-masy, których pierwotne postulaty oscylowały raczej w kierunku osłabienia pozycji biurokratów-koordynatorów, aniżeli do otworzenia im furtki do brutalnego szoko-doktrynowania. Mimo to procesy te udało się dość łatwo dopchnąć wolnościowym memo-kolanem. To można odczytywać jako sygnał, że magiczne moce państwa sprawdzają się bardziej na polu hipnotyzowania proli pod kątem neutralizacji ich niebezpiecznych aspiracji, aniżeli jako instrument usadzenia klasy wszelkiego rodzaju organizatorów produkcji na logicznie właściwym miejscu, czyli w roli służebnej; roli zwierzątek użytkowych.

Tymczasem nie tylko złotowiekowcy, ale także i ci, których my w Pracowni określamy (w tym kontekście nieco paradoksalnie) realistami wolnorynkowymi (np. MMT-erzy), wydają się inwestować spore nadzieje na poprawę prolo-bytu właśnie w aparacie burżuazyjnego państwa i w jego mocach. Że tak właśnie jest, zaświadczyć może lektura dowolnego blogu real-wolnorynkowców, gdzie często-gęsto autor aż się skręca ze złości na niekompetencję organów polityki gospodarczej, podczas gdy rozwiązania problemów – typu gwarancja zatrudnienia czy zeutanazjowanie rentiera – wydają się leżeć na wyciągnięcie ręki; jedyne czego potrzeba, aby powrócić do złotego wieku to wybór do gubmintu właściwych, ogarniających mechanikę kapitalizmu, ludzi.

Otóż smutna prawda może być taka, że to co realiści optymiści biorą za niekompetencję, może być w rzeczywistości czymś właśnie dokładnie odwrotnym – pełnym profesjonalizmem w realizacji zadań państwa, które stoi niezmiennie na straży interesów i pozycji klasy Posiadaczy czy Organizatorów, czy kogokolwiek, kto w danym punkcie historii będzie posiadać odpowiednie cechy osobiste czy inne atrybuty, które zgodnie z jakimś algorytmem będą biletem wstępu na karuzelę zinstytucjonalizowanego frirajderstwa. Istota tego profesjonalizmu polega na takim dostosowaniu działań (i retoryki) gubmintu, które w danym czasie prezentować będą największe szanse otumanienia prolo-masy czy generalnie jakiejś pod-kasty przewidzianej do bycia eksploatowaną. Bez znaczenia jest to, że aplikacja skutecznej w danym momencie metody w oczach kilku niszowych ekono-obserwatorów zakrawać może na przejaw głupoty, która objawia się na przykład w apelach o kontynuację dociskania śruby w państwie, będącym na skraju całkowitego upadku gospodarczego, tj. w Grecji. Dopóki prolo-masy (na czele z chytrymi oszczędnymi gospodyniami, zarządzającymi budżetami domowymi) bezproblemowo połykają legendy o brako-pieniężności i o cnotach zaciskania pasa, tak długo zdolność do zachowania kamiennej twarzy podczas publicznego robienia z siebie ekono-idioty, zalecającego konsekwencję w aplikowaniu terapii upuszczania krwi aż do samego końca, będzie właśnie certyfikatem kwalifikacji; najlepszymi referencjami, które poświadczają zdolności do objęcia stanowiska wdrażacza Doktryny, a doświadczeni mistrzowie tego kabuki mogą zostać nawet przewodniczącymi jakiejś Rady Poganiaczy Euro-proli.

Teraz apropo realizmu – skoro widzimy, że przez praktycznie cały okres holocenu aparat gubmintowy (czy monarchowy) służył prawie wyłącznie celom ochrony frirajderstwa – jakie są realistyczne szanse na to, że ten paradygmat się zmieni właśnie za naszego życia,  i to jeszcze w fazie, w której, jak wszystko wskazuje, konkurencja o zasoby wejdzie na całkiem nowe poziomy intensywności?

Tymczasem właśnie ci wolnorynkowi „realiści” często-gęsto lubią oskarżać konkurencyjną pro-prolową ekono-memetykę, taką jak np. libertariańska odmiana marksizmu/komunizmu [lib-kom], o mamienie klas pracujących utopijnymi programami, które wydają się całkowicie ignorować logiczno-pragmatyczny wgląd na mechanikę, według której działać musi gospodarka monetarno-towarowa. Dylemat czy rozdźwięk pomiędzy tymi memetykami leży w tym, czy gospodarka monetarno-towarowa, której siłą napędową jest praktycznie jedynie motyw zysków (które w razie potrzeby/kryzysu produkcji opartej na wartości wymiany zapewnić ma gubmint, poprzez stymulację pieniądzo-fiatem) faktycznie jest tym, co powinniśmy uznać jako konsensus, wyznaczający szczytowe osiągnięcie ekono-ewolucji.

Być może lib-kom faktycznie prezentuje dość mocny odlot od codziennej grawitacji, którą zapewnia nam praktyczny leseferyzm, ale przynajmniej w kwestii liczenia na zstąpienie łaski na proli w wyniku cudownej interwencji gubmintu wykazuje znacznie większą dozę realizmu w porównaniu do recept rynkowych realistów, których preskryptywna memetyka oparta jest praktycznie w całości na yeti gubmint-for-the-people (pomimo tego dysonansu oszczędzimy post-keynesistom et al przykrości odebrania im nadanego przez nas tytułu; być może jedynie odtąd będziemy italikować realiści). Lib-komowcy nie pozostawiają złudzeń: warunkiem skutecznego skończenia z niewolnictwem płaco-najemnym raz na zawsze jest abolicja instytucji państwa per-se (i co za tym idzie także granic państwowych).

Ok, ktoś powie – ‘ale to właśnie jest chyba matka wszystkich utopii!’ Być może tak i raczej na pewno to nie ma szans na ziszczenie się za naszego życia, o ile w ogóle kiedykolwiek, ale zwróćmy uwagę, że już w momencie, kiedy zdecydujemy się mimo wszystko zaabsorbować taką memo-utopię, od razu odnotujemy zysk! Tzn. pozbywając się złudzeń, co do tego ‘what country can do 4 u’ czy mrzonek o tym, że jakaś partia XYZ123, która zaczęła emitować wibracje, wprawiające nasze mózgownice w stan rezonansowej euforii, uczyni samsarę praco-najemno-niewolnictwa bardziej znośną, zaprzestajemy inwestowania naszego strumienia myślowego w tego typu przedsięwzięcia, a przez to zyskujemy okazję do zaoszczędzenia mnóstwa czasu (obyśmy tylko tej nadwyżki nie byli zmuszeni zaoferować praco-rozdawaczom!), energii i próżnej ekscytacji, a jednocześnie pozwoli nam to uniknąć przykrości twardego lądowania, do którego nieuchronnie sprowadzi nasze nadzieje grawitacja pragmatyzmu. Rzecz jasna nie chcemy zniechęcać nikogo do angażowania się w około-burżuazyjne ruchy polityczne – jeśli akurat komuś wydaje się to dobrym sposobem na spędzenie czasu czy na poznanie nowych-fajnych ludzi – czemu nie?; ważne, żeby widzieć taką aktywność w realistycznej perspektywie – tj. takiej, że tego typu zabawy w socjal-demokratyzowanie czy cokolwiek podobnego, odgrywają się wyłącznie w ramach zadedykowanych na potrzeby takich rozrywek rezerwatów „kontrolowanego rozładowywania frustracji”, a nasi ulubieni hipnotyzerzy, jeśli nawet „wygrają”, z prawdopodobieństwem zbliżonym do 99% dołączą wkrótce do ligi pragmatycznych profesjonalistów ds. zarządzania prolo-masą.

Może ktoś zapytać: skoro zarówno złoto-wiekowe socjal-demy, prawdziwa komuna jak i nawet realiści wolnorynkowi – skoro wszystko to są utopie, to czy jest w ogóle jakiś sposób? Otóż nie, naszym zdaniem – nie. Tzn. współistnienie niewolnictwa praco-najemnego i frirajderstwa na gigantyczną skalę to jest rzecz, której nie da się wyeliminować, w tym szczególnie nie da się wyeliminować metodami konwencjonalnymi (czyli takimi, które nie zakładają poniesienia ofiary, choćby taką ofiarą miałaby być jedynie konieczność redukcji konsumpcji typu superfluous), a już zwłaszcza metodami, których klu sprowadza się do nakarmienia urny zakrzyżykowaną ekspresją akceptacji dla memetyki jakiegoś (może-tym-razem-lepszego) gubmintu, spieszącego na nasz ratunek.

Takie pogodzenie się z samsarową kondycją natury ekono-rzeczy nie wyklucza jednak możliwości istnienia jakichś kompatybilnych z pro-prolowością mikro-działań. W zasadzie jedyną rzeczą, którą my (wykraczając tu poza nasze podstawowe prerogatywy li-tylko rozpoznawania objawów ekono-patologii) moglibyśmy zalecić, jest mantrowanie o uzasadnionej racjonalnie potrzebie redukcji wymiaru czasu pracy najemnej – skoro raz się udało, przynajmniej ten mem, oprócz zredukowania prolo-ekono-aspiracji do możliwie prostej formy, wydaje się być jakimś osiągalnym celem/etapem, który być może posłuży jako baza do dalszych ekono-utopio-eksploracji, choć zapewne dopiero dla przyszłych nośników naszego genotypu („aby nasze wnuki żyły w lepszym nie-kraju”, cokolwiek to może oznaczać). Mantrę tę warto mamrotać zarówno do siebie, jak i do otaczających bytów, np. wśród towarzyszy w wyzyskobraniu lub u cioci na imieninach; może nie musi to przybierać form kompulsywnego ekono-ewangelizowania, ale kiedy już wymiana memów zejdzie w miazmaty ekono-samsarowe czy gubminto-bashingowania – można spróbować zasiać ziarno zwątpienia w racjonalność wiary w Wielkiego Lesefera. Można nawet śmiało dołączyć się do obrzucania gubmintu werbalno-błotem, ale dodając do tego świeży akcent, że dlaczego niby ten gubmint, oprócz niemiłosiernego wyciskania podatków, promuje również równie niemiłosiernie wyciskanie prolo-godzin, ignorując pierdylionset %-owe wzrosty prolo-produktywności? Może ten memo-wirus uczepi się lepiej, aniżeli skuteczne co najwyżej w usypianiu typowego interlokutora próby streszczenia „Debt: The first 5.000 Years”?

Tym bardziej, że akurat memo-propagacja tego konkretnego kroku na jakiejś drodze – powiedzmy na drodze może nie konkretnie dokądś, ale bardziej od-kądś – być może od stowaryzowano-zcząsteczkowano-zmaterialistycznowanego algorytmu linearnego postępu – da się, w przeciwieństwie do memetyk falowo-pieniądzowych, nie mówiąc już o próbach marksizmowania (które skazane są tak czy owak na niepowodzenie wobec nieuchronnej kontry hiperinflacjo-brako-papiero-toaletowością) – ta propagacja da się prosto zobrazować nawet wszystkim tym, których ogląd na świat powstaje za sprawą memo-obrazków bądź tytułów w prasie, za pomocą jednego  wykresu – w postaci  zaimprowizowanej jedno-slajdowej prezentacji pt. ‘wydajność praco-najemnika na przestrzeni dziejów i na tle płac’ namazanej choćby z pamięci na serwetce.

Wtedy może nawet szwagro-januszexo-praco-rozdawacz nie będzie w stanie zmobilizować naprędce celnej one-linerowej riposty  o lenistwo-socjal-roszczeniowości. Jeżeli natomiast nawet to obrazko-mantrowanie nie poskutkuje – będziemy mieć przynajmniej pewność, że prole są całkowicie i nieodwracalnie fokked-up.

PS> Ten odcinek zwiastuje mocniejsze zejście (czy wstąpienie) PE na pewien najbliższy blogo-czas w strefy, gdzie ekono-patologie rodzą się w wyniku kolizji „utopii” z pragmatyką.


1.Inna wersja będzie taka, że w 1929 w USA kapitalizm osiągnął punkt, w którym naturalna  dla tego modelu tendencja każdego indywidualnego kapitalisty do zwiększania produktywności swojej własnej siły roboczej doszła do ściany, gdzie każda dalsza poprawa zdolności do wyciskania większej wartości dodatkowej np. przez umaszynowienie, skutkuje nie wzrostem, a spadkiem zagregowanych zysków w skali makro; w opinii marksistowskich złotożukowców wewnętrzne zawieszenie wymienialności US$ na Au miało być receptą burżuazyjnego/faszystowskiego państwa na wskrzeszenie prze-akumulowanego kapitałowo zombi, czyli nie aktem prolo-pomocy, a raczej jednym z najbardziej brutalnych w całej historii trickiem gubmintowym, mających na celu zapobiec załamaniu się systemu prolo-eksploatacji (czytaj tu). My raczej sceptycznie podchodzimy do hipotez opartych na cząsteczkowej teorii pieniądza, niemniej nie przekreślamy do końca tego ekono-chemitrailsowania; raz – mamy ciekawy obraz, gdzie cząsteczko-pieniądzowym memo-mieczem, tak chętnie dotąd używanym przez jądro leseferyzmu, wymachuje tym razem marksisto-anarchista,  a dwa – być może, gdyby faktycznie nie doszło do zawieszenia wymienialności wewnętrznej $, a gubmint US brnąłby dalej w miazmaty brako-pieniężności, wycofując się na pozycje obserwatora czy ochroniarza własności prywatnej, kto wie, co stałoby się z burżuazyjnym reżimem i jakie dalekosiężne owoce nieskrępowanego gubmintową interwencją, swobodnego upadku produkcji opartej o zysk mielibyśmy okazję dzisiaj obserwować.